Ambitny plan dnia czwartego: Palenica Białczańska, Dolina Roztoki, wodospad Siklawa, Dolina Pięciu Stawów i przez Świstówkę nad Morskie Oko, po czym powrót do Palenicy asfaltówką.
Cieszyłem się jak dziecko, bo to mógł być w końcu dzień, w którym młodzież nabierze pokory do gór i pozna możliwości własnych organizmów, czyli zwyczajnie wymięknie. To raz, a dwa – celem była Dolina Pięciu Stawów. Moje ukochane miejsce w Tatrach. Wiadomo, co Polak to 1.5 opinii, ale jakby ktoś mnie obudził w środku nocy i zapytał w którym miejscu szczęka opada mi na ziemię, to jest właśnie tam.
No więc początek szlaku to Palenica Białczańska, miejsce bardzo dobrze znane setkom tysięcy turystów, którzy rokrocznie wybierają się nad Morskie Oko – to stamtąd startuje asfaltówka. Po przedreptaniu do Wodogrzmotów Mickiewicza odbijamy w prawo i po krótkim męczącym podejściu wchodzimy w Dolinę Roztoki. Śliczne miejsce, potok, góry, wierzbówka, no naprawdę klasa sama w sobie. Po drodze pokazałem chłopakom zabawę w zbieranie śmieci, za które przydzielałem im punkty. Rywalizacja dodała im skrzydeł 🙂
Najpierw słówko wyjaśnienia. Starałem się sumiennie opisać wszystko, ale jak się okazało, podróżowanie z maluchami totalnie rozregulowuje klasyczny górski rytm – czyli: wczesne wstawanie, zasuwanie po górach praktycznie od brzasku, potem powrót o stosunkowo wczesnej godzinie. Tu się tak nie dało. Młodzież wyspana to młodzież mniej marudząca, więc daliśmy im się wyspać. Ale wyjście około 10 to już nie jest elitarna wyprawa, tylko plebejska przepychanka z Sebastianami w klapkach Kubota. Ale i powroty z gór były o tak późnej godzinie, że na gitarze przez cały pobytudało mi się zagrać zaledwie dwie zwrotki „Cats in the cradle”, a potem już była cisza nocna. Słowem, od drugiego dnia pisałem po kawałku, a teraz wrzucam „kupamięci”. Tak więc lecimy:
A jednak przedział sypialny to cudowny wynalazek. Skończyłem w nocy Langera (więc w górach będę czytał piątą część trylogii Mroza o komisarzu Forście) po czym zasnąłem jak kamień. Z hibernacji wybudził mnie dopiero aksamitny głos pani kapitan, kiedy nasza rakieta zbliżała się do stacji docelowej. Okazuje się że przespałem trzy awarie świateł i siedem awarii taboru, tyle szczęścia natomiast nie miała pani konduktor – sądząc po podkrążonych oczach i rozwianym włosie widać było, że przeżyła ciężką noc.
No więc dawno nie pisałem, jak to ja, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności mam chwilowo kilka dni urlopu. Jak mawiał klasyk, „tatusia oszukasz, mamusię oszukasz, ale kupy nie oszukasz”, więc i mój organizm nie dał się nabrać i stanowczo domaga się aby natłok myśli miał jakieś ujście. W moim przypadku takim ujściem jest klawiatura więc będę Was teraz zamęczał. I teraz uwaga, podróżuję z Dorotką, oraz z jej siostrzeńcami, a o ile wizerunkiem moich dzieci mogłem sobie względnie swobodnie okraszać moje posty, tak rodzice rzeczonych siostrzeńców mogą nie być do końca szczęśliwi bo to mój bloczek a nie Forbes, a ja w ferworze pakowania nie zapytałem o zgodę wizerunkową. Zatem jestem zmuszony do poinformowania szanownego czytelnika (bo użycie liczby mnogiej byłoby z mojej strony przesadnym optymizmem), że będę w relacji zmieniał imiona i skrzętnie dobierał materiał zdjęciowy. Będzie ciężko. no ale kto jak nie yours truly.
Dziś #drogipamietniczku liżemy rany. Padłem przed 23-cią, obudziłem się o 5 rano i najpierw czeknąłem meteogram, żeby się upewnić że dziś na bank burze i deszcz i Dorotka nie wyciągnie nas na aktywne recovery 10km po górach, a potem sprawdzałem co mnie boli i uznałem, że łatwiej będzie jak sprawdzę co mnie nie boli. Ale czujemy się wyśmienicie bo zdobyliśmy Kozi!!! Ale po kolei.
Liczby wyglądają następująco: za nami 14 godzin w górach – 20 km marszu przy przewyższeniu 1245m (tyle w górę i w dół musielismy pokonać). Na plecach plecak o wadze 10kg (w środku woda, izotonik, dwie uprzęże, kask, czołówka, powerbank, kamera, coś cieplejszego, prowiant).
Rano, przed szóstą, dzida do Kuźnic a potem mozolne 2 godziny przez Boczań, do Murowańca – schroniska na Hali Gąsienicowej. Po drodze z każdym krokiem analizowałem ciężar plecaka i doszedłem do wniosku, że jestem frajerem bo zamiast dźwigać 3kg płynów mógłbym zrobić z cytryny i miodu 500ml koncentratu izotonikowego, potem w Murowańcu kupić 2×1,5l wodę i izotonik zrobić już w górach. No trudno.
W ogóle z Tatrami jest ten problem, że samo przejście szlaku to połowa sukcesu. Ale do szlaku trzeba najpierw dojść a potem z niego wrócić. Jakby to porównać (znowu) do gastronomii, to wyobraźcie sobie, że idziecie do restauracji bo macie ochotę na dajmy na to na żurek i grillowany filet z kurczaka. Przychodzi kelner i mówi spoko, ale w tym lokalu najpierw trzeba zjeść trzy talerze pomidorowej. A kiedy już zjedliście wiadro pomidorowej, żurek, drugie i macie już totalnie dość i prosicie o rachunek, kelner kłania się w pół i przynosi rzeczony rachunek wraz z kolejnymi trzema talerzami pomidorowej.
Fast forward do Koziej Dolinki, w której skończyliśmy nasze poprzednie nieudane podejście. Morale: 10. Poziom płynów: 90%. Czas: bardzo dobry – szybciej niż na drogowskazach, o tych w ogóle napiszę kiedy indziej. Ludzi na szlaku coraz mniej, z tego względu, że po drodze zaczynały się inne, dość popularne szlaki. Dość szybko wspięliśmy się w okolice Koziej Przełęczy i przed pierwszymi łańcuchami ubraliśmy uprzęże i włożyliśmy kaski. Na moim miałem kamerę ale jako, że nie mam za bardzo doświadczenia w kręceniu filmów głową, ustawiłem ją za nisko i czasem zapominałem, że nagrywam, więc machałem głową i finalnie wyszło słabo, sami zobaczycie.
Do rzeczy, Kozia Przełęcz to miejsce, w którym trzy lata temu skończyliśmy zdobywanie Orlej Perci. To miejsce kończy się drabinką, pod którą jest kilkadziesiąt metrów niczego, więc po ostatnim szczebelku trzeba chwycić łańcuch po lewej i lekko trawersując zejść do przełęczy, żeby zacząć wchodzić na Kozie Czuby. W tym właśnie miejscu włączyliśmy się do ruchu, zdając sobie sprawę, że nie będzie odwrotu. Szlak na Kozi Wierch jest jednokierunkowy więc musimy go przejść, alternatywą byłby powrót śmigłowcem TOPR 😉 Szło się zasadniczo dobrze. W wielu miejscach pozbawionych ułatwień w postaci klamer i łańcuchów trzeba było mocno skupić się na każdym następnym kroku kontrolując wyważenie ciała (mając w pamięci 10kg na plecach, które przesunęło środek ciężkości). Nie zamulaliśmy za bardzo i szliśmy podobnym tempem co inni zdobywcy Orlej dzięki czemu nikt nie chciał nas wyprzedzać w trudnych miejscach co wiązałoby się z niepotrzebnym ryzykiem. Fakt faktem, taka wspinaczka angażuje całe ciało. Podciągając się na rękach wypycha się nogami i trzeba jednocześnie analizować gdzie jest najlepsze miejsce na postawienie nogi tudzież uchwyt dla dłoni. Nie myślisz o tym, że pod tobą jest kilkaset metrów w dół, bo ręce nie utrzymają cię długo w jednej pozycji, więc jest tylko jedna droga – w górę.
W ten sposób pokonaliśmy komin, kilka trawersów i podejść pod Kozie Czuby. Tam przywitaliśmy się z fajnymi ludźmi, którzy weszli przed nami i trochę popsuliśmy im świętowanie zdobycia Koziego Wierchu i przybijanie piątek wyjaśniając, że do Koziego jeszcze trochę. Bo przed nami było najtrudniejsze miejsce – zejście z Kozich Czub i podejście pod Kozi Wierch. Przy zejściu skorzystaliśmy z uprzęży – czuliśmy już zmęczenie i emocje po wspinaczce na Czuby, zresztą wyglądało hardocorowo. To najbardziej korkujące się miejsce na tym odcinku, część ludzi się tam blokuje. Schodziło się po łańcuchach po w zasadzie gładkiej ścianie. Ciśnienie poniósł mi gość, który schodził tuż za mną, prawie nie używał łańcuchów i wisiał mi praktycznie nad głową kiedy schodziłem. Dorotka parła naprzód jak kozica. Po zejściu z Czub czekało nas od razu podejście kominkiem na Kozi Wierch. Kominek to taka pionowa szczelina, wzdłeż której się włazi, rzecz jasna z pomocą ułatwień w postaci łańcuchów. Ten miał na oko około 50 metrów. O dziwo był całkiem spoko, były miejsca w których można się było nawet na moment zatrzymać i parę sekund odpocząć. Po przejściu kominka trzeba było przejść kawałek na czworakach i w końcu trafiliśmy na naszych znajomych, którzy ponownie przebijali sobie piątki i już zasłużenie cieszyli się widokiem z Koziego Wierchu. Opisałem trochę na chłodno, ale mózg non stop produkował adrenalinę. Jestem z nas mega, mega dumny bo to naprawdę trudny szlak, kondycyjnie, technicznie i psychicznie! ❤️ Dobre pół godziny chillowaliśmy na szczycie ciesząc oko widokami i dzieląc się wrażeniami – a potem zeszliśmy w stronę Granatów. Przyznam, że nie widziałem żadnego filmu na YT z tym odcinkiem i zaskoczył mnie upierdliwością. Łańcuchy były w miejscach tak sobie potrzebnych, a zejście długim żlebem też nie do końca wiadomo było czy pokonać na czworakach w dół czy dupoślizgami. Bardziej nas to zmęczyło psychicznie niż fizycznie. Finalnie po dotarciu na Granaty uznaliśmy, że wracamy, bo odwołując się do mojego porównania z gastronomią, pomimo że mieliśmy już pełne brzuchy, czekały nas jeszcze trzy talerze zupy pomidorowej.
Przed nami jeszcze dwa dni, na które plany uzależnione są od pogody. Meteogramy zmieniają się z dnia na dzień o 180 stopni. Co będzie jutro – zobaczymy… 🙂