Tatry 2022 – Jak zdobyto Kozi Wierch

Dziś #drogipamietniczku liżemy rany. Padłem przed 23-cią, obudziłem się o 5 rano i najpierw czeknąłem meteogram, żeby się upewnić że dziś na bank burze i deszcz i Dorotka nie wyciągnie nas na aktywne recovery 10km po górach, a potem sprawdzałem co mnie boli i uznałem, że łatwiej będzie jak sprawdzę co mnie nie boli. Ale czujemy się wyśmienicie bo zdobyliśmy Kozi!!! Ale po kolei.

Liczby wyglądają następująco: za nami 14 godzin w górach – 20 km marszu przy przewyższeniu 1245m (tyle w górę i w dół musielismy pokonać). Na plecach plecak o wadze 10kg (w środku woda, izotonik, dwie uprzęże, kask, czołówka, powerbank, kamera, coś cieplejszego, prowiant).

Rano, przed szóstą, dzida do Kuźnic a potem mozolne 2 godziny przez Boczań, do Murowańca – schroniska na Hali Gąsienicowej. Po drodze z każdym krokiem analizowałem ciężar plecaka i doszedłem do wniosku, że jestem frajerem bo zamiast dźwigać 3kg płynów mógłbym zrobić z cytryny i miodu 500ml koncentratu izotonikowego, potem w Murowańcu kupić 2×1,5l wodę i izotonik zrobić już w górach. No trudno.

W ogóle z Tatrami jest ten problem, że samo przejście szlaku to połowa sukcesu. Ale do szlaku trzeba najpierw dojść a potem z niego wrócić. Jakby to porównać (znowu) do gastronomii, to wyobraźcie sobie, że idziecie do restauracji bo macie ochotę na dajmy na to na żurek i grillowany filet z kurczaka. Przychodzi kelner i mówi spoko, ale w tym lokalu najpierw trzeba zjeść trzy talerze pomidorowej. A kiedy już zjedliście wiadro pomidorowej, żurek, drugie i macie już totalnie dość i prosicie o rachunek, kelner kłania się w pół i przynosi rzeczony rachunek wraz z kolejnymi trzema talerzami pomidorowej.

Fast forward do Koziej Dolinki, w której skończyliśmy nasze poprzednie nieudane podejście. Morale: 10. Poziom płynów: 90%. Czas: bardzo dobry – szybciej niż na drogowskazach, o tych w ogóle napiszę kiedy indziej. Ludzi na szlaku coraz mniej, z tego względu, że po drodze zaczynały się inne, dość popularne szlaki. Dość szybko wspięliśmy się w okolice Koziej Przełęczy i przed pierwszymi łańcuchami ubraliśmy uprzęże i włożyliśmy kaski. Na moim miałem kamerę ale jako, że nie mam za bardzo doświadczenia w kręceniu filmów głową, ustawiłem ją za nisko i czasem zapominałem, że nagrywam, więc machałem głową i finalnie wyszło słabo, sami zobaczycie.

Do rzeczy, Kozia Przełęcz to miejsce, w którym trzy lata temu skończyliśmy zdobywanie Orlej Perci. To miejsce kończy się drabinką, pod którą jest kilkadziesiąt metrów niczego, więc po ostatnim szczebelku trzeba chwycić łańcuch po lewej i lekko trawersując zejść do przełęczy, żeby zacząć wchodzić na Kozie Czuby. W tym właśnie miejscu włączyliśmy się do ruchu, zdając sobie sprawę, że nie będzie odwrotu. Szlak na Kozi Wierch jest jednokierunkowy więc musimy go przejść, alternatywą byłby powrót śmigłowcem TOPR 😉 Szło się zasadniczo dobrze. W wielu miejscach pozbawionych ułatwień w postaci klamer i łańcuchów trzeba było mocno skupić się na każdym następnym kroku kontrolując wyważenie ciała (mając w pamięci 10kg na plecach, które przesunęło środek ciężkości). Nie zamulaliśmy za bardzo i szliśmy podobnym tempem co inni zdobywcy Orlej dzięki czemu nikt nie chciał nas wyprzedzać w trudnych miejscach co wiązałoby się z niepotrzebnym ryzykiem. Fakt faktem, taka wspinaczka angażuje całe ciało. Podciągając się na rękach wypycha się nogami i trzeba jednocześnie analizować gdzie jest najlepsze miejsce na postawienie nogi tudzież uchwyt dla dłoni. Nie myślisz o tym, że pod tobą jest kilkaset metrów w dół, bo ręce nie utrzymają cię długo w jednej pozycji, więc jest tylko jedna droga – w górę.

W ten sposób pokonaliśmy komin, kilka trawersów i podejść pod Kozie Czuby. Tam przywitaliśmy się z fajnymi ludźmi, którzy weszli przed nami i trochę popsuliśmy im świętowanie zdobycia Koziego Wierchu i przybijanie piątek wyjaśniając, że do Koziego jeszcze trochę. Bo przed nami było najtrudniejsze miejsce – zejście z Kozich Czub i podejście pod Kozi Wierch. Przy zejściu skorzystaliśmy z uprzęży – czuliśmy już zmęczenie i emocje po wspinaczce na Czuby, zresztą wyglądało hardocorowo. To najbardziej korkujące się miejsce na tym odcinku, część ludzi się tam blokuje. Schodziło się po łańcuchach po w zasadzie gładkiej ścianie. Ciśnienie poniósł mi gość, który schodził tuż za mną, prawie nie używał łańcuchów i wisiał mi praktycznie nad głową kiedy schodziłem. Dorotka parła naprzód jak kozica. Po zejściu z Czub czekało nas od razu podejście kominkiem na Kozi Wierch. Kominek to taka pionowa szczelina, wzdłeż której się włazi, rzecz jasna z pomocą ułatwień w postaci łańcuchów. Ten miał na oko około 50 metrów. O dziwo był całkiem spoko, były miejsca w których można się było nawet na moment zatrzymać i parę sekund odpocząć. Po przejściu kominka trzeba było przejść kawałek na czworakach i w końcu trafiliśmy na naszych znajomych, którzy ponownie przebijali sobie piątki i już zasłużenie cieszyli się widokiem z Koziego Wierchu. Opisałem trochę na chłodno, ale mózg non stop produkował adrenalinę. Jestem z nas mega, mega dumny bo to naprawdę trudny szlak, kondycyjnie, technicznie i psychicznie! ❤️ Dobre pół godziny chillowaliśmy na szczycie ciesząc oko widokami i dzieląc się wrażeniami – a potem zeszliśmy w stronę Granatów. Przyznam, że nie widziałem żadnego filmu na YT z tym odcinkiem i zaskoczył mnie upierdliwością. Łańcuchy były w miejscach tak sobie potrzebnych, a zejście długim żlebem też nie do końca wiadomo było czy pokonać na czworakach w dół czy dupoślizgami. Bardziej nas to zmęczyło psychicznie niż fizycznie. Finalnie po dotarciu na Granaty uznaliśmy, że wracamy, bo odwołując się do mojego porównania z gastronomią, pomimo że mieliśmy już pełne brzuchy, czekały nas jeszcze trzy talerze zupy pomidorowej.

Przed nami jeszcze dwa dni, na które plany uzależnione są od pogody. Meteogramy zmieniają się z dnia na dzień o 180 stopni. Co będzie jutro – zobaczymy… 🙂

Tatry 2022 – recovery day(s)

Dobra #drogipamietniczku, to znowu ja. Wczoraj nie pisałem ponieważ mieliśmy wprawdzie zaplanowany wypad w góry, ale Dorotka ma alergię na futro niedźwiedzie a takowe się pałęta w okolicach Czerwonych Wierchów, ponadto musielibyśmy według meteogramu ścigać się z burzą, na którą alergię mamy oboje. Postanowiliśmy zatem zrobić sobie recovery day i wypocząć w Termach Chochołowskich. Okazuje się, że poza Krupówkami i biedronkami tłuszcza udaje się właśnie w to miejsce. W basenach wewnętrznych było jakieś pół miliona ludzi, w zewnętrznych milion, a reszta była poupychana w jacuzzi jak sardynki w puszce i bulgocząca woda sprawiała wrażenie jakby ktoś gotował zupę z ludzi. Pływać się nie dało, próba nurkowania kończyła się natomiast niemal natychmiastową kolizją z czyimś tyłkiem. Ogólnie nie polecam, chyba że się trafi na moment gdzie jest 80% mniej ludzi. Na plus – mają fajną jedną zjeżdżalnię, z zapadnią. Zostaliśmy aż do momentu, kiedy zaczęło grzmieć i obsługa ogłosiła, że zapraszamy wynosić się do basenów wewenętrznych, komu życie miłe. Wtedy milion ludzi z zewnątrz dołączył do tego pół miliona w środku i już zrobiło się prawie jak w latach osiemdziesiątych kiedy do sklepu rzucili kawę a babcia, która trzymała mnie na rękach mówiła: „Płacz Przemuś, płacz to nas przepuszczą”. Powrót busem bez klimatyzacji do domu, po którym marzyłem żeby wejść do basenu. A potem kawa, gitara i spać, bo rano w góry…
No i płynnie przeszliśmy do dnia dzisiejszego. Planowaliśmy znowu Czerwone Wierchy, bo po wczorajszej burzy na powtórkę Koziego Wierchu deko za mokro, ale jako, że meteogram twierdził że do godziny 11 będziemy mogli najwyżej patrzyć na siebie nawzajem a nie na panoramę Tatr, a wtedy bylibyśmy właśnie na Czerwonych, zmieniliśmy plany i wybraliśmy się z buta (bez żadnych busów dzisiaj) na szlak Doliną Strążyską, Sarnią Skałę a potem czarnym szlakiem do Kalatówek i Kuźnic. Nic trudnego, szlak dobry dla dzieci, albo jako alternatywa do Nosala przy rozgrzewce przed dłuższym łażeniem. Niebo przetarło się akurat jak wchodziliśmy na Sarnią. Ludzi w sumie względnie niewiele. Bardzo przyjemny dzień. Po dotarciu do Kuźnic pożyczyliśmy uprzęże z lonżą, bo… No właśnie. Jutro ponownie atakujemy Kozi Wierch, tym razem wyciągnęliśmy wnioski z poprzedniej próby i wdrożyliśmy odpowiednie poprawki:

  1. Godzina wyjścia. Żadna tam ósma rano. Wychodzimy o 5:50 i dzida w góry, tak żeby dojść do Koziej Dolinki póki słoneczko się nie zorientuje, że jest ktos kogo może usmażyć jak frytkę.
  2. Woda. Bierzemy znowu 4 butelki, ale w dwóch zrobimy izotonik (woda, cytryna, miód) – to powinno nam sensownie zatrzymać wodę.
  3. Krem z filtrem. Nabyliśmy 50-kę, 30-ka wystarczy na plażing a nie ognie piekielne.
  4. Uprząż. Niby szlak tego nie wymaga i umiemy chodzić po wysokich, ale zawsze to spokojniej w serduszku jak na zmęczonych marszem, miękkich nogach idzie się nad przepaścią i można się w razie czego przypiąć.
    To tyle. Stay oczywiście tuned.

Tatry 2022 – Jaskiniowcy

#drogipamietniczku, dziś po sprawdzeniu meteogramów, pułapu stratocumulusów, cumulonimbusów i innych imbusów okazało się, że czeka nas burza ok 16-tej, a jak jest burza to nie ma łażenia po Tatrach.

Musieliśmy zatem zagospodarować sobie czas do wczesnego popołudnia i to raczej nigdzie wysoko tak żeby zdążyć wrócić. Naturalnym wyborem okazały się jaskinie Doliny Kościeliskiej. Spokojny, 11km spacer.
W ogóle dziwne te Tatry w tym roku. Szczyt sezonu letniego a Kościeliska pusta, w ogóle wszędzie gdzie chodzimy jest znacznie mniej ludzi niż kiedykolwiek, poza oczywiście Krupówkami, wpadliśmy tam przypadkiem zaraz po wędrówce po wyludnionych, ogromnych przestrzeniach Tatr Zachodnich i przysięgam, że mój mózg nie potrafił sobie poradzić z takim kontrastem.

Ok, Kościeliska… ruszyliśmy najpierw do jaskini Mylnej, czujnie rozglądając się bo dwa lata temu grasował tam misio a Dorotka robi najlepsze kanapki na świecie i bardzo nie chciałem się nimi dzielić. Pod Mylną spotkaliśmy dwie rodziny – w sunie piątkę zagubionych turystów, którzy nie wiedzieli za bardzo z której strony ugryźć tę jaskinię, ale bardzo chcieli, więc Dorotka jako certyfikowany przewodnik poprowadziła wycieczkę. Ja chciałem zabłysnąć znajomością historii i wspomnieć w trakcie pokonywania jaskini, że w jednym z korytarzy umarł z głodu ksiądz, któremu zgasło światło i znaleziono go po dwóch latach, ale nie chciałem się wygłupić bo nie pamiętałem czy to było w 1939 czy 1945. Może to i lepiej. Za sukces poczytujemy sobie fakt, że nikt nie został w środku.

Odhaczyliśmy też Smoczą Jamę i Wąwóz Kraków, prześliczny jak zawsze. Burza przyszła punkt 16 – od meteogramów można nastawiać zegarek.
Plany na jutro jeszcze się klarują. Miały być Czerwone Wierchy, które powinniśmy pokonać jeszcze przed utworzeniem się ognisk burzowych. W szybszym pokonaniu szlaku powinny pomóc niedźwiedzie, które mają gawrę niedaleko Ciemniaka 😀

Tatry 2022 – jak nie zdobyto Koziego Wierchu

#drogipamietniczku, dzisiejszy dzień nie obfituje w mrożące krew w żyłach historie, tym niemniej warta jest odnotowania nasza dzisiejsza próba zdobycia Koziego Wierchu. Spoiler alert – nieudana.

Tu należy zaznaczyć, że ostatnie dwa dni były dla nas dość intensywne i nie mieliśmy szansy po nich wypocząć. No ale cóż, zapowiadają deszcze, a dziś miał być ostatni dzień pewnej pogody, głupi by nie wykorzystał.
Może przypomnę dlaczego tak się zaparłem na Kozi: otóż najbardziej wymagającym i trudnym technicznie szlakiem turystycznym w polskich Tatrach jest Orla Perć. Wiedzie aktualnie od przełęczy Zawrat do przełęczy Krzyżne, idzie się granią, nie jest łatwo ale przeżycia i widoki są epickie. Trzy lata temu przeszliśmy z Dorotką i Olgą odcinek od Zawratu do Koziej Przełęczy, który kończył się słynną drabinką, dość dobrze to wtedy opisałem. Zabrakło nam trochę czasu, a trochę sił żeby pójść dalej ale pamiętam że ludzie, którzy poszli na Kozi mieli pełne portki, bo podejście wyglądało z dołu na nie do zdobycia. Sztos, to w tej chwili mój Everest. W zeszłym roku przeszliśmy Granaty. Zostały nam więc dwa odcinki: Kozi Wierch – Granaty i Granaty – Krzyżne. Technicznie jesteśmy dobrze przygotowani, zarówno ekspozycja jak i trudne odcinki są nam nie straszne 🙂
Plan na dziś był następujący: Kuźnice – Hala Gąsienicowa przez Boczań, dalej Czarny Staw, Kozia Dolinka i cel – Kozi Wierch. Dalej mieliśmy w zależności od sił i warunków albo zejść przed Granatami albo na bogato – dojść przez Granaty do Krzyżnego.

Otóż wyruszyliśmy nieco za późno gdyż moja ukochana, kiedy obudziła się o piątej rano i zobaczyła o której wrzuciłem wczorajszy drogipamiętniczek, zlitowała się nade mną i dała mi pospać. Błąd. Ale dziękuję 😉
Wyruszyliśmy około dziewiątej rano i słońce już wtedy dało nam do zrozumienia, że jeńców brać nie będzie. Szybko się okazało, że idziemy wolniej niż przewidziany na mapie czas przejścia poszczególnych odcinków. Słoneczko nasze rozchmurzyło buzię trochę za bardzo i paliło niemiłosiernie. Wzięliśmy ze sobą hektolitry wody, ale po przeliczeniu jak szybko się odwadniamy doszliśmy do wniosku, że normalny człowiek nie jest w stanie zabrać ze sobą tyle wody. Jeżeli ktoś się zastanawia jak czują się ziarenka popcornu w mikrofali, mogę szczegółowo opowiedzieć. Pomimo nakładaniu coraz grubszych warstw kremu z filtrem UV, nasza skóra zrobiła się w wielu miejscach niepokojąco różowa, dodając do tego fakt, że nawet po zdobyciu Koziego musielibyśmy jeszcze 2-3h iść granią zanim zaczniemy schodzić, w Koziej Dolince podjęliśmy ze wszech miar rozsądną decyzję o ewakuacji. Summa summarum przeszlismy w ogniu piekielnym 16km, spaliliśmy znowu więcej niż potrafimy skonsumować, a wody starczyło nam na styk. Pewnie sytuacja by się potoczyła inaczej gdyby pogoda była lepsza, tudzież gdybyśmy wyszli 2-3 godziny wcześniej. Ale i tak było super.
Teraz aura ma się nieco popsuć co wcale nie jest złą wiadomością, osobiście wolę maszerować w deszczu niż czuć się jak skwarka na patelni… stay tuned.

Tatry 2022 – Orla Perć Tatr Zachodnich

Powiem Ci #drogipamietniczku, że ten dzień miał wyglądać zupełnie inaczej ale i tak jestem zryty jak koń po westernie. No więc jak pisałem mieliśmy na dziś ambitny plan zdobycia Koziego Wierchu, ale jakoś tak wyszło, że spaliśmy mega długo, bo obudziliśmy się o 6:30 – i nie była to taka rześka pobudka, że ochlapujemy twarz wodą, wrzucamy plecaki na plecy i dzida w góry. Nie nie, kawa, śniadanie, a może jeszcze przemyślmy, bo może na spokojnie, skoro wczoraj był taki intensywny dzień… Od słowa do słowa postanowiliśmy wsiąść na rowery w Dolinie Chochołowskiej, dostać się do schroniska, stamtąd szlakiem zielonym dojść do przełęczy pod Wołowcem, dalej na Wołowiec i słowackie Rohacze, ile zdążymy. To już samo w sobie nie brzmiało jak lajcik zaraz powiem dlaczego, ale jakoś nikt nie wniósł sprzeciwu – i wyruszyliśmy.
Rowery na Chochołowskiej mamy już przećwiczone – wypożyczalnie oferują naprawdę dobrze przygotowane rowery górskie, które poradzą sobie na dość wymagającej trasie. A w drodze powrotnej, po długiej wędrówce – o czym miałem się ponownie dziś przekonać – człowiek ma ochotę zejść i całować pedały cudownej maszynie, która sprowadza człowieka ekspresowo do wejścia TPNu. Anyway podróż rowerem w tamą stronę bez przygód – może poza tym, że kiedy mijaliśmy jakąś rodzinę usłyszałem „Patrz Marzena – na rowerach. A tu nawet konie na piechotę chodzą”. Nie zdążyłem się nad tym głębiej zastanowić, bo dojechaliśmy do schroniska.
Dalej ruszyliśmy zielonym szlakiem na przełęcz pod Wołowcem. Tatry Zachodnie to starsze góry niż Wysokie, mało tam wspinaczki, ostrych grań, po prostu 99% czasu to dreptanie pod górę. Widoki przepiękne, to prawda, ale Jezus Mario, jak ciężko się szło. Stwierdziłem w trakcie drogi, że włażenie na tą przełęcz można porównać do wychowywania nastolatków. Ciągle pod górę, za każdym zakrętem kiedy człowiek ma nadzieję, że będzie płasko, a tam kolejna góra. I owszem jak się zatrzymać i rozejrzeć to można być dumnym z drogi, którą się przeszło, ale jak tylko ostry ból w udach lekko zmaleje, idzie się dalej. Podzieliłem się tą myślą z Dorotką, okazało się, że ona miała identyczne skojarzenia, co dobitnie wskazuje jak dobrym jesteśmy teamem i jednocześnie sporo mówi o naszych dzieciach 😀
No więc z przełęczy (były kozy!) musieliśmy wejść na Wołowiec co było kolejnym sprawdzianem wytrzymałości organizmu, bo z przełęczy podejście wyglądało na banał, ale ta góra ma to do siebie, że im wyżej się wchodzi tym robi się wyższa, ktoś to powinien zbadać… dalej ruszyliśmy na słowackie Rohacze. Znowu godzina w dół i godzina ostro w górę. Rohacze są w ogóle zwane „Orlą Percią Tatr Zachodnich”, no ale szanujmy się, już mówiłem jak wygląda łażenie po Zachodnich, „Orla Perć?” No kamon! Okazuje się, że strasznie ich nie doceniłem a one mi to boleśnie oznajmiły. Po początkowym wdrapywaniu się po ostrych skałach, co jest mega przyjemne jak się ma w miarę wypoczęte nogi (a my na nich ledwo staliśmy) przyszła kolej na zabezpieczoną łańcuchami grań. Petarda. Naprawdę trzeba tam mocno uważać, bo przy lęku wysokości albo przestrzeni mogłoby człowieka odciąć. Ja to dość mocno przeżyłem, bo po kilku godzinach „wychowywania nastolatków” nie mogłem już do końca liczyć na szybką reakcję nóg i wchodzenie wymagało mega skupienia i słuchania organizmu. Czas pozwolił nam tylko na zdobycie pierwszego, Ostrego Rohacza – stoi tam ich kilka obok siebie. Musieliśmy wracać żeby zdążyć na ostatni autobus i w drodze powrotnej zdobyliśmy jeszcze Rakoń i Grzesia, obrzuciwszy pogardliwym spojrzeniem zielony szlak z którego przyszliśmy i taktycznie ominąwszy Wołowiec dzięki jakiemuś dobremu człowiekowi, który powiedział nam, że istnieje uczęszczany trawers, pozwalający ominąć ten wredny szczyt. No i jesteśmy w domu. Spaliliśmy milion kalorii przez 9h marszu. A miało być spokojniej…
Jeszcze jedna rzecz o której nie napisałem (dzięki Grzegorz Jabłonka) – w Zachodnich jest pusto. Ale tak pusto pusto. Na palcach można policzyć ludzi, których mijaliśmy, na szczycie Grzesia i Rakonia nie było nikogo. Kosmiczne uczucie. To samo Rohacz – tam po łańcuchach szliśmy zupełnie sami.