Tatry 2022 – wyjazd

#drogipamietniczku Co za głupi pomysł żeby wyjeżdżać na noc. Pół dnia pakowania, finalnie zmieściliśmy się w planowanym gabarycie – 2 torby, 2 plecaczki plus gitara. Dorotka zapakowała 3/4, ja wypakowałem 1/4 i przepakowałem tam gdzie mi było wygodniej tudzież bardziej ergonomicznie plus dopakowałem swoje. Finalnie status wygląda tak, że Dorotka wie gdzie jest połowa rzeczy a ja mówię, że wiem gdzie jest druga połowa ale tak naprawdę to nie mam pojęcia i czekam na egzekucję, która niechybnie nastąpi jak tylko zostanę poproszony o wyciągnięcie czegoś. Czegowsumiekolwiek. Wszechświat już się zaczyna na mnie mścić bo za pół godziny wsiadamy w taksówkę a właśnie zaczęło padać, a zgadnijcie gdzie schowałem kurtki przeciwdeszczowe. Błagam, zgadnijcie, bo nie wiem 😀

(trochę później)

#drogipamietniczku, ostatni raz jechałem wagonem sypialnym… spuśćmy zasłonę milczenia na to ile lat temu, dość że było to też do Zakopanego, ale więcej nie mogę napisać bo paczka, z którą jechałem porobiła kariery i to by nie do końca licowało z aktualnym wizerunkiem publicznym. Ale pozdrawiam was mordeczki, wy wiecie co. KWTW.

No więc trochę się od tamtej pory pozmieniało. Przedział dwuosobowy, na powitanie steward skłonił się w pół i zapytał czy gra gitara, w oknie moskitiera i roleta, nie jakieś tam zachlapane strach pomyśleć czym zasłony z logiem PKP, dalej narożny stolik skrywający umywalkę, na nim herbatniczki i dwie butelki wody gazowanej, i nie nie myly państwo, nie zostawił ich poprzedni podróżny. To dla nas. I to w drugiej klasie!
No ciut lepiej niż w więzieniu.
Tylko ciut, bo mamy kosę z sąsiadami, Dorotka przez pomyłkę wpakowała im się do przedziału, a w sypialnych to jakoś bardziej nerwowi są ludzie. Jedyny zgrzyt to toaleta. Spędziłem w niej dobre pół godziny bo zauważyłem tabliczkę „Prosimy, zostaw to miejsce w takim stanie w jakim chciałbyś je zastać” a nigdzie nie było mopa.
Tak więc pędzimy sobie przez Ojczyznę, bursztynowy świerzop, pola, lasy, łąki, bez śpiewu na ustach bo ściany cienkie a sąsiedzi nas nie lubią. Tak serio to dobry deal, fajnie się jedzie. Obejrzę sobie odcinek the Expanse i idę w kimę. A rano – Taterki! Wooohooo

Czerwone Wierchy i… koniec

Dramat. Po wykańczających Rysach powinniśmy mieć day off, ale wcześniej bezrefleksyjnie kupiliśmy na ten dzień bilety na kolejkę na Kasprowy z myślą, że przejdziemy Czerwone Wierchy. Kiedyś już na nich byliśmy ale widzieliśmy wtedy tylko mgłę i kozice, a podobno ten szlak ma widokowo do zaoferowania o wiele więcej. I rzeczywiście ma, bo tym razem nie widzieliśmy kozic za to przepiękne widoki. Jedyny problem to nogi z betonu. Znaczy u mnie i Olgi, bo moja żona ma kości z vibranium a stawy z tytanu i im dłużej chodzi po górach tym bardziej chce chodzić po górach, o czym uważam powinno się informować przed ślubem a nie tyle lat po.

Po drugim z czterech szczytów – Małołączniaku zbuntowaliśmy się z Olgą i wymusiliśmy powrót ku cywilizacji, niebieskim szlakiem. Finalnie i tak skończyliśmy z 17 km na liczniku a stopy bolały mnie tak, że musiałem po powrocie zostawić je w przedpokoju razem z butami.

I to zasadniczo zakończyło nasz 10-dniowy wypad w góry.
Finalnie w liczbach wyszło następująco:

dystans – 207,7 km w nogach
energia – 17364 spalonych kcal w czasie wędrówek
wysokość – wleźliśmy na 1537 pięter (+/- 4600m)
zdobyte szczyty – 11 plus Zawrat, który powinien się liczyć jako szczyt, oraz przełęcze, doliny i jedna jaskinia
skonsumowane szarlotki w schroniskach – 7 (w tym ja tylko jedną :D)
Zaobserwowana fauna:
owca – pierdylion
sarna – 2
wiewiórka – 3 (ale po słowackiej stronie więc raczej wewericzka)
bezszyjnik – 2 (polski i słowacki)
lis – 1
jaszczurka – 1
kozica – 0
świstak – 0
świzdag – 1

Jak zwykle never again 😀

Rysy

Kulminacyjnym punktem tegorocznej wyprawy miało być zdobycie dachu Polski, czyli Rys, które ostatnio urosły i już nie mają 2499 tylko dumne 2500m nad poziomem morza. Rysy były marzeniem Dorotki, która w polskich Tatrach była już właściwie wszędzie, a ten szczyt górujący nad pozostałymi, wydawał się niedostępny i nieosiągalny. Na Rysy wiodą dwa szlaki – jeden po stronie Polski – z Morskiego Oka przez Czarny Staw pod Rysami, dość trudny – zwłaszcza pod koniec, chyba drugi po Orlej Perci w rankingu najbardziej wymagających szlaków w Polsce. Z kolei po stronie słowackiej to lajcik, praktycznie bez ekspozycji i większych utrudnień. Kondycyjnie i pod względem umiejętności totalnie dalibyśmy radę wersji polskiej, ale z kilku powodów zdecydowaliśmy się na słowacką: po pierwsze – chcieliśmy wchodzić polską, schodzić słowacką, ale z powodu Covida busy przewożące turystów ze Słowacji do Zakopca nie jeżdżą więc stworzyło to pewien problem logistyczny. Po drugie, dzień wcześniej lało toteż spodziewaliśmy się mokrej skały i śliskich łańcuchów, a to średnia przyjemność na trudnym i nieznanym szlaku. A po trzecie powoli kończą nam się polskie Tatry i chcieliśmy się obwąchać ze słowackimi.

Wstaliśmy o jakiejś absurdalnie wczesnej porze, po czwartej. Jeden z niewielu dni w roku kiedy mam okazję obejrzeć wschód słońca. Dojechaliśmy do Szczerbskiego Jeziora i zostawiliśmy auto na parkingu blisko wejścia na szlak. Trafiliśmy akurat na moment kiedy lato w górach zmieniło się we wczesną jesień i temperatura spadła dość mocno, poza tym zrobiło się pochmurno i lekko ponuro, ale i tak mogliśmy docenić bardzo malowniczy szlak, który wiódł najpierw przez las, a potem też przez las ale jego krawędzią, na zboczu góry, żeby powyżej linii kosówki zmienić się w znany z naszych Tatr wysokich księżycowy krajobraz kamieni leżących na kamieniach, wśród innych kamieni. W międzyczasie jest krótki odcinek z łańcuchami, ale umówmy się, że nie wiem po co, bo w górach zdarzają się trudniejsze przejścia nie zabezpieczone niczym, a tu łańcuch, klamry, metalowe schodki, dywan, consierge pytający czy przenieść ci plecak, po prostu przerost formy nad treścią. Tuż przed szczytem po słowackiej stronie znajduje się schronisko (z uwagi na trudno dostępną lokalizację zaopatrzenie wnosi się na plecach wolontariuszy, tzn. można na dole wsadzić sobie na plecy drewniany stelaż z ładunkiem i wtachać na górę 10kg ziemniaków czy innych towarów w zamian za herbatkę). A 40 minut marszu pod górę dalej, względnie proste podejście pod szczyt. I ta-dam, Rysy zdobyte 😀

Jak mówiłem, było pochmurno, słowacką stronę widać było przepięknie, za to na szczycie tam gdzie usiedliśmy, mieliśmy widok na chmurę, więc założyłem, że to Ojczyzna. Dorotka poszła pozwiedzać, a my z Olgą wpadliśmy na pomysł, żeby zrobić happening i z najwyższego punktu w Polsce wystawić tyłek na Nowogrodzką, co na pewno wywołałoby odpowiedni oddźwięk w mediach, ale dobrze, że tego nie zdążyłem zrobić, bo kiedy Dorotka do nas wróciła, powiedziała że to białe to nie Polska, tylko Słowacja od wschodniej strony i mógłbym wywołać skandal dyplomatyczny wypinając się na niewłaściwą osobę. Trudno, zawsze po powrocie będę mógł zrobić podobny happening, tym razem w najniższym punkcie w Polsce, tylko nie wiem czy medialnie będzie lepiej w Raczkach Elbląskich czy w Marzęcinie. Do przemyślenia.

A w ogóle ze Słowakami jest o tyle zabawnie, że jak próbowaliśmy zagadać po angielsku to machali tylko ręką i odpowiadali po słowacku, wtedy my po polsku i się doskonale rozumieliśmy. Bardzo mało turystów w ogóle, w większości Słowacy, ale słyszeliśmy też inne języki. Generalnie mamy bardzo pozytywne odczucia i na pewno wrócimy na Słowację, tym bardziej, że Tatry Wysokie, tylko w 1/3 są na powierzchni Polski, reszta jest u naszych sąsiadów.

Trasa nas maksymalnie zryła, pomimo że nie była trudna, to z całą pewnością długa. Przeszliśmy prawie 23 km. Ale najważniejsze, że jedno marzenie spełnione 🙂

Świzdag

Dobra, więc ja bym chciał wszystkich przestrzec przed legendarnym (jak mi się do dziś wydawało) tatrzańskim stworzeniem, które lokalsi nazywają świzdagiem. Bestię spotkaliśmy przy schronisku Stara Roztoka (rzut beretem od Wodogrzmotów Mickiewicza), w którym nota bene jest cisza, spokój i obłędnie pyszna szarlotka, ale ja nie o tym. No, ogólnie uważajcie na siebie, licho nie śpi.

Świnica przez Zawrat

#DrogiPamiętniczku, dziś miało być grubo i było grubo. Obraliśmy za cel zdobycie Świnicy przez Zawrat a potem powrót przez Kasprowy Wierch. Wstaliśmy znowu o jakiejś absurdalnej porze, jeszcze ciemno było, złapaliśmy jeden z pierwszych busów do Kuźnic i w efekcie przed siódmą rano byliśmy już na szlaku. Znowu szliśmy do Murowańca przez Boczań, przyznam szczerze, że niewiele pamiętam z tego etapu trasy, gdyż jeszcze spałem, ale ponoć czas mieliśmy dobry. Dalej droga wiodła przez Czarny Staw, gdzie musieliśmy minąć szlak prowadzący przez mordercze schodki na Granaty, które to mijając obrzuciłem pogardliwym spojrzeniem. Schodki znaczy się, nie Granaty, bo do tych drugich żywię pełen szacunek. No i rozpoczęliśmy właściwy etap wyprawy. Zawrat (2159m) jest przełęczą, będącą skrajnym punktem Orlej Perci. Można na niego wejść wersją easy (od Doliny Pięciu Stawów) albo hard, od Czarnego Stawu – to ta nasza.

Zawrat zdobyłem (dzięki mojej kochanej żonie, która będzie to czytać :D) od tej strony już dwukrotnie, ale za każdym razem jest sporo emocji. Na początku jest coś a’la schody, i tu mamy sprzeczne wrażenia – ja skakałem szczęśliwy z kamienia na kamień chwaląc urozmaicony szlak i złorzecząc na schodki na Granaty, którym cały czas nie mogę wybaczyć, że doprowadziły mnie na skraj wytrzymałości fizycznej i psychicznej, z kolei Dorotce jakoś tym razem nogi odmówiły posłuszeństwa i ewidentnie się na tym fragmencie męczyła, jak nie ona.
A potem już robi się fajnie – są ułatwienia w postaci klamer i łańcuchów, ale starałem się przechodzić szlak na czterech łapkach, wspinając się i nie korzystając z żelaza. Sporo nagrywałem, ale 90% materiału wyrzuciłem do kosza, bo za bardzo macham łbem, nie umiem jeszcze nagrywać z głowy. Grunt, że na filmie chyba widać i wysokość i ekspozycję. Pogodę mieliśmy całkiem spoko, chociaż były alerty burzowe na popołudnie (czyli już po naszym powrocie) i zbierały się chmury nad górami, ale jeszcze dość wysoko.

Z Zawratu po krótkim wypoczynku i analizie czy z tego szarego co się zbiera na szczytach to coś będzie czy nie, uznaliśmy, że nie będzie i ruszyliśmy na Świnicę. O, i tam proszę państwa była bajka. Widok cały czas na panoramę Doliny Pięciu Stawów, która jest dla mnie bezdyskusyjnym hitem jeżeli chodzi o walory wizualne. Spora ekspozycja („Shrek, jak w dół patrzę”), praktycznie cały czas to łańcuch, to wspinaczka na czterech łapkach. Jedyny minus to to, że na którymś łańcuchu Dorotka doznała kontuzji stawu biodrowego i zrobiło się przez moment poważnie. Ale to twarda sztuka, powiedziała, że ma jeszcze dwie ręce i nogę i żebym nie histeryzował z wzywaniem śmigła. No i faktycznie rozruszało się po jakimś czasie. W ogóle szlak z Zawratu na Świnicę jest jednokierunkowy, co nie przeszkadzało – jak naliczyliśmy z Olgą – 30 cymbałom pchać się pod prąd, co totalnie stanowi zagrożenie (mijanie się na łańcuchu na pionowej ścianie to po prostu głupota). Anyway 20 m. pod szczytem Świnicy Dorotka z uwagi na biodro odpuściła i poszła w kierunku Kasprowego, a na górę wszedłem już tylko z Olgą.

Widoki piękne, chociaż jeżeli mam być absolutnie szczery to nie widzę różnicy czy Kościelec, czy Świnica, czy Granaty, nie odróżniam jednej zapierającej dech w piersiach panoramy od drugiej. Ale za to czerpię przyjemność z pokonywania przeszkód w trakcie wchodzenia i potem jak zejdę to jestem dumny, że przeżyłem, to chyba też jest spoko.

Wróciliśmy spokojnie przełęczą świnicką do Kasprowego, lekkim spacerkiem, zatrzymując się dwa razy na chillowanie, wygniatając tyłkami trawę parku narodowego i wprawdzie siły na zejście z Kasprowego na nogach jak najbardziej były, to z uwagi na biodro Dorotki, kupiliśmy bilety na kolejkę z Kasprowego do Kuźnic.