Diveblog #1 czyli #drogipamietniczku. No więc ledwie wylądowaliśmy a za sobą mamy już dzień pierwszy naszej urlopowej przygody. Wczoraj udało mi się zbić piątkę z kilkoma osobami z obsługi, które mnie poznały, oraz dzięki mojemu urokowi osobistemu i zniewalającego uśmiechu mojej żony udało nam się bez problemu ogarnąć przepiękny pokój z widokiem na morze i kingsajzbedem. Od razu widać, że dla VIPów. Więc zryci podróżą, ale za to w świetnych humorach poszliśmy spać.
Jako, że śpię, to idealna okazja żeby przerwać narrację na słówko o samym biurze podróży Coral i hotelu. Otóż kiedy rozwozili ludzi po hotelach (nasz był drugi) okazalo się, że do pierwszego hotelu jednego gościa (nazwijmy go roboczo Piotr) nie przyjęli bo Coral odwołał jego rezerwację. On nie był specjalnie szczęśliwy z tego tytułu, ale powiedzieliśmy mu że w sumie dobrze się stało bo ten nasz hotel to w porównaniu do tego pierwszego jest jak Piaski do Sopotu. Więc jak chce odpocząć w spokoju to trafiło mu się jak los na loterii. Poza tym, jak już jadę po Coralu, w porównaniu do TUI lekka bieda z kontaktem z gościem – nie mają swojej aplikacji, czatu z rezydentem i ogólnie są w tych kwestiach trochę z tyłu. Sam rezydent z kolei miał się z nami spotkać dziś o 17-tej, spędziliśmy pół godziny naszego urlopu na czekanie na typa, finalnie nie przyszedł, napisałem do niego na WhatsAppie elaborat, a on go skwitował „Ok.” więc nota ode mnie jest powiedziałbym na ten moment średnia.
Koniec dygresji – oto bowiem nasi bohaterowie, czyli my, budzą się przed wschodem słońca. Szybka kawa, naprędce wciągnięte śniadanie i moment później odebrał nas busik Beach Safari z przemiłym kierowcą, który jednak jechał jak na Egipt bardzo przepisowo. Szacun. Jechaliśmy W ósemkę. Tu słowo odnośnie mojej ukochanej, przyjaciółki, żony i partnurki, które to wcielenia łączy w sobie Dorotka. Srodze się na niej dziś zawiodłem w kwestiach kontaktów międzyludzkich, ponieważ zazwyczaj Dorotka jest jak dron rozpoznawczy, który pierwszy ogarnia sytuacje w otoczeniu. Łatwo się socjalizuje, poznaje wszystkich wraz z krótkim résumé, a potem ja, introwertyk wtrącam „a ja Przemek” i mam temat zapoznawania się z głowy. Tym razem role się odwróciły . Po krótkiej podróży i busowej integracji z towarzyszami doli, bo przecież nie niedoli, wylądowaliśmy w bazie Beach Safari, dobraliśmy sprzęt, uścisnęliśmy znajome dłonie i zbiliśmy znajome piątki, podpisaliśmy papiery, że zgodnie z prawdą jesteśmy młodzi, piękni, sprawni i zdrowi, po czym dzida na pierwszy spot nurkowy. A była to…
Marsa Assalaya. Świetne miejsce na pierwszego nura z brzegu. Zatoczka, wejście z brzegu najpierw zwiedziliśmy rafę południową, a po przerwie północną.
Naszym Divemasterem, przewodnikiem stada był Rami. Kojarzylismy go z poprzednich nurów w Marsa Alam, kiedy to on był przewodnikiem grupy nurków z centrum nurkowego z miasta na „Ś”, z którym mam kosę.
Nureczki były w stylu „płyńmy wolno i oglądajmy co chcemy” a nie „zasuwajmy żeby zobaczyć całą radę aż do końca”, czyli idealnie. Woda była ciepła, ale naprawdę ciepła, mam wrażenie, że konsumowałem już chłodniejsze zupy. Fauna: szkaradnica, żółw taki naprawdę słusznej postury, z towarzyszącymi mu remorami (podnawki), do tego klasycznie skrzydlica, kalmary, płaszczki, rozdymki i dziesiątki endemicznych gatunków. Smutny widok bielejącej rafy. To akurat nie powód do żartów. Nie idzie to w dobrą stronę Ale same nurki zacne!
Na plus liczby: 61 minut pod wodą na pierwszym nurku i 67 na drugim, czyli dwie godziny totalnego relaksu dla mózgu, ekwiwalent 6 dni urlopu w Łebie. Ekipa na nurach naprawdę fajna, szybko złapaliśmy kontakt (wiadomo, nikogo z miasta na „Ś”).
Powrót do hotelu na 14:15 tylko po to żeby prędziutko wciągnąć obiad i popędzić na plażę, rzucić ręczniki i wskoczyć do wody ku oburzeniu przebogatej fauny na rafie domowej przy hotelu. Ale o tym może innym razem. Spadam spać bo o świcie lecimy na nury peace




