W bieganie wkręciłem się jakoś pięć lat temu i biegałem całe dwa. Biegałem wszędzie, niczym Forrest Gump jak miałem chodzić to biegłem, wymyślałem sobie plany treningowe, przebiegłem trochę zorganizowanych biegów, dyszki, półmaraton… i w końcu, znowu jak Forrest, ot tak przestałem. Przestałem, chociaż to dawało mi masę frajdy i trzymało mnie w dobrej kondycji, świetnym humorze i poczuciu, że robię coś fajnego.
No więc nie biegałem jakoś trzy lata. Nie licząc może podbiegów żeby odnieść komuś klucze, albo do sklepu bo akurat pada. No i kiedy ja przestałem akurat Rzepka rozpoczął swoją karierę biegową i pewnego sylwestra przeciągnął mnie 5 kilometrów w naprawdę spokojnym tempie, które do dziś noszą nazwę Pięciu Kilometrów Wstydu, gdyż zakończyłem je w żenujący sposób, wchodząc po schodach na czworakach. Poza tymi nielicznymi wyjątkami moje nogi poruszały się zazwyczaj ustalonym rytmem, w takt My Heart Will Go On, jeżeli ktoś to jeszcze pamięta. Sytuację zmieniła nieco zajawka na łyżwy, ale o tym może kiedy indziej. Chociaż to się deko łączy, ponieważ ni stąd ni z owąd kolega Paweł rzucił pomysł, żeby pobiec większym zespołem „hokejowych” rodziców, w zorganizowanym biegu na dyszkę, w Elblągu, 3 czerwca. Przez moment się wahałem, bo prawdę powiedziawszy bardziej kręcą mnie biegi w Trójmieście, z kilku powodów – przede wszystkim dla komfortu psychicznego. Już tłumaczę. Jeżeli kończysz bieg lekko poniżej godziny, to jesteś w środkowo-tylnej części peletonu. Na 3500 biegaczy, środkowo-tylna część peletonu, to jakieś 1000 leszczy, od których człowiek z moim czasem na 10 km. może poczuć się szybszy 😉 Teraz zredukujmy ten bieg do 400 uczestników i wychodzi, że biegnę w tej końcowej garstce, która dysząc ciężko zamyka peleton i na którą drą ryje kierowcy bo chcą, żeby w końcu udrożnił się ruch samochodowy.
No ale tak czy siak, jako biegacz – choć niepraktykujący – poczułem się wywołany do odpowiedzi, odpędziłem od siebie wszelkie wątpliwości i w sekundę, trochę w stylu „here, hold my beer” (no bo co to za niby problem zrobić dyszkę jak się dwudziestki biegało) uznałem, że w sumie to klawy pomysł i ajm in. Możliwe też, że decyzję podpowiedział mi drugi drink tego wieczora, bo jak pierwszy mnie delikatnie rozluźnił tak drugi dodał do tego euforię i poczucie supermocy.
Rzeczywistość dała mi po ryju podczas pierwszego, rozgrzewkowego biegu, który ambitnie ustawiłem sobie na 6 kilometrów, żeby przypomnieć organizmowi jak to jest jak się biega. Wprawdzie nie spodziewałem się żadnej rewelacji mając w pamięci gorycz porażki pamiętnego sylwestra, ale chyba nie aż do tego stopnia – organizm poczuł się zaskoczony i jakkolwiek nogi zdecydowanie dały radę, tak od pasa w górę już nie było tak różowo. Tak właściwie to było bardzo różowo, czerwono i dysząco. Odcięło mnie po czwartym kilometrze i pozostałe dwa dotruchtałem z podkulonym ogonem w sumie z dwoma przerwami na przytulanie się do słupów ulicznych.
Po powrocie do domu odpaliłem Endomondo i uruchomiłem trialową wersję Endomondo Premium, taką z generowaniem programów treningowych. Swego czasu taki jeden bardzo pomógł mi przygotować się do półmaratonu. Czarne myśli opadły mnie dopiero kiedy Endo wyliczyło mi, że dyszkę to ja sobie z moją kondycją może i pobiec, śmiało, ale dopiero w lipcu. No i znowu „here, hold my beer”. Fuck you Endo. Głupie algorytmy podcinają mi skrzydła, a przecież bieganie nagradza wyjątkowo szybko, przynajmniej do pewnego poziomu. Z każdym wybiegiem można trochę więcej, trochę dalej i trochę szybciej.
Tak więc dwa dni później zaliczyłem już szóstkę, a kolejne trzy później – siódemkę, ale wewnętrzny spokój i rytm, który udało mi się złapać dociągnęłyby mnie spokojnie do ósemki a może i dalej. Jestem więc dobrej myśli. Mam półtora miesiąca na krótsze rozbiegi i interwały. Dam radę.