La odyseja les Wikingów

#DrogiPamiętniczku No więc było to tak…

Turniej U13 we francuskim Compiègne, które jest miastem partnerskim Elbląga a my się z drużyną francuską bardzo lubimy, odbył się w sobotę i niedzielę 26-27 maja. Ostatni raz nasza ekipa była tam dwa lata temu, a drużynę z Francji gościliśmy w tym roku na naszym turnieju.

Polecieliśmy w składzie 22-osobowym – 17 dzieci w wieku 10-14 lat; Dwunastu chłopców i pięć dziewczynek. Plus piątka opiekunów – trener Irek i czwórka rodziców: Monika, Grzesiek, Marcin i ja. Skład, jak się okazało, idealny.

Dzień pierwszy
Wylecieliśmy w nocy z czwartku na piątek SASem, z przesiadką w Kopenhadze. Generalnie wyglądało to tak, że wylot z Gdańska był ok. szóstej, na lotnisku umówiliśmy się o czwartej, co wymuszało wyjazd przed trzecią, pobudkę około drugiej, a to jest godzina o której ja normalnie kładę się spać więc finalnie mój sen w nocy z czwartku na piątek był jedynie piętnastominutową drzemką, bo musiałem jeszcze parę spraw przed wyjazdem pozamykać. Przymknąłem oczy, obudziłem się z sercem walącym jak młot, podziękowałem za kawę (w sensie „nie, dziękuję” a nie „dziękuję, tego potrzebowałem”) i pojechaliśmy.

Sam wylot do Kopenhagi odbył się zasadniczo bez historii. Trzy godziny oczekiwania na terminalu na lot do Paryża był zasadniczo bardziej próbą cierpliwości dla Duńczyków, którzy starali się wykonać swoją pracę najlepiej jak potrafili. Dzieci urządzały rajdy koszykami do przewożenia bagażu, bo w sumie czemu by nie, zjadły cały prowiant, wywaliły połowę kasy, które dostały na trzy dni na lotniskowe snacki z maszyny, a ja w tym czasie próbowałem się bezskutecznie zdrzemnąć.

Przelot z Kopenhagi do Francji to też nie było coś co zapadłoby mi specjalnie w pamięć, poza tym, że Irek narzekał na znacznie mniejszą ilość miejsca na nogi niż podczas pierwszego lotu, ale on ma z dwa i pół metra wzrostu, a Airbusy były projektowane z myślą o aborygenach.

Wylądowaliśmy około południa. Na miejscu powitali nas serdecznie Francuzi powiewając biało – czerwoną flagą. Hokejowy bagaż zapakowaliśmy do trzech busów i pojechaliśmy zwiedzać, gdyż taki był właśnie plan na piątek. Organizatorzy zabrali nas najpierw do zamku Château de Pierrefonds. Powiem wam, że kopara opada, kiedy nagle, ni stąd, ni z owąd, wyjeżdżając zza zakrętu widzicie to:

Zamek w ogóle grał Camelot w serialu Merlin, więc jeżeli ktoś miał okazję oglądać tę adaptację legendy o rycerzach Okrągłego Stołu, to pewnie pozna znajome mury. Sam zamek wewnątrz prezentował się nieco mniej okazale, jako że został w większości zrekonstruowany a nie na wszystko starczyło rekonstruktorom hajsu. Tym niemniej zwiedzaliśmy na maksa, w prześwietnych humorach. Chociaż osobiście przez nieprzespaną noc miałem zjazdy energetyczne i zasypiałem momentalnie kiedy postałem dłużej w jednym miejscu, oparłem się o jakiś mur czy o ramię koleżanki Moniki, która wspaniałomyślnie zadeklarowała że w razie czego będzie mi ocierać strużkę śliny.

Po uczcie dla oka, przyszła pora na wycieczkę w kolejne miejsce historyczne. Tym razem był to wagon, w którym 11 listopada 1918 roku Niemcy podpisały z Francją w lesie Compiègne rozejm kończący I wojnę światową. Tu specjalnie dużo zdjęć nie mam, ponieważ zajmowałem się rozwiązywaniem problemów w rodzaju gdzie by tu się wysikać i dlaczego nie wolno się kłaść na torach, więc wystarczy, że powiem, że jest to miejsce, które doceni każdy pasjonat historii. A nawet jeśli nie, to chyba warto zobaczyć miejsce w którym wydarzyło się coś co do dziś świętujemy dniem wolnym od pracy 😉 Nasi mali zawodnicy nie do końca zdawali sobie sprawę co oglądają i jakiego kawałka historii dotykają, ale tak naprawdę chyba trudno im się dziwić.

Następnym punktem programu zaproponowanego przez organizatorów było zainstalowanie nas w szatni na lodowisku oraz wspólny trening Wikingów i drużyny Les Lions de Compiègne. Trener uznał że to nieszczęśliwy pomysł, bo po zarwanej już nocy trening ich dobije, a nas to już w ogóle, ale dzieciaki się uparły, że chcą wspólnie pograć i po tygodniach przerwy stanąć w końcu na lodzie, więc odpuściliśmy. Tu zdjęcie mam tylko jedno, gdyż jak tylko dzieci weszły na lód, zmyliśmy się do McDonaldsa na bigmaka za 16 euro (whaaat!).

Po treningu, uważając żeby nie chuchnąć w stronę dzieci, gdyż zwęszyłyby fastfoody niczym psy szukające kokainy a to z kolei mogłoby wywołać zamieszki, odprawiliśmy ich do rodzin, w których miały spędzić następne dwie noce. W ogóle ta formuła, żeby dzieci spały u rodzin francuskich a nie razem w jakimś hostelu jest prawdziwym hitem – dzięki temu mogą się poznać, spędzić razem trochę czasu i naprawdę poczuć więcej Francji we Francji. Dorośli również pojechali do rodzin, dwójkami, poza Moniką, która została zakwaterowana razem z dwiema dziewczynkami – na pocieszenie, z basenem.  Marcin i Grzesiek – wbrew złym przeczuciom kiedy odebrało ich pokolenie starsze od naszego – odjechali Mercedesem i pławili się w luksusach co szybko „panom S-Klasse” uderzyło do głowy :D, natomiast Irek i ja do domu Miry – mega życzliwej i kochanej Polki, z którą wcześniej jechaliśmy busem. Na tym relacja z dnia pierwszego się kończy, spaliśmy jak dzieci. To znaczy jak dzieci powinny spać w teorii, bo jak śpią w realu to każdy rodzic wie niestety.

Dzień drugi – Turniej
Pobudka, szybki kurs na lodowisko, przybicie piątki z dziećmi, znajomymi Francuzami, dużymi i małymi. Mecze, mecze, mecze. Pomimo obaw z dnia poprzedniego, dzieciaki dały radę. Wszyscy skupieni na grze, my z Moniką i Marcinem transmitowaliśmy rozgrywki na żywo na grupie Facebookowej. Zdarliśmy sobie gardła na maksa, ale warto było. Po niezwykle wyrównanych i zaciętych meczach grupowych, gdzie prawie każdy kończył się remisem i wyłonieniem zwycięzcy w rzutach karnych, które podnosiły ciśnienie do wartości krytycznej, nasza drużyna uplasowała się na pierwszej pozycji w grupie wygrywając jeden mecz w czasie podstawowym, drugi wygrywając w karnych, a trzeci przegrywając w doliczonych rzutach karnych.
W tym momencie zaskoczył nas regulamin turnieju. We Francji takie rzeczy są na porządku dziennym – wiem, bo jeździliśmy kiedyś Peugeotem i musieliśmy dokupić do niego komplet kluczy bo jak wszędzie akumulator się odkręcało nasadową dziesiątką to tu płaską jedenastką.
Tak więc wracając do regulaminu, w normalnym systemie kołowym oznaczałoby to, że w drugim meczu turnieju będziemy walczyć o miejsca 1-4. Niestety nasza euforia leciuchno osłabła, kiedy okazało się, że regulamin turnieju praktycznie umożliwia drużynie, która była ostatnia zgarnięcie pierwszego miejsca i vice versa. Gdybyśmy doczytali, pewnie gralibyśmy zupełnie inaczej pierwszego dnia. Spokojniej, oszczędnie i na luzie, wypuszczając na lód częściej nieco słabszych zawodników żeby się ograli, bo ten dzień w kontekście całego turnieju nie stanowił zupełnie o niczym. No ale wyszło jak wyszło.

Po zakończonych rozgrywkach nastąpiła część oficjalna, i tu mam osobiście ogromy żal do naszego miasta, które nie potrafiło zapewnić naszym francuskim gościom nawet w 30% takiego przyjęcia jakie zorganizowało nam Compiègne. Mer powitał nas w ratuszu, przywitał się z dziećmi, zaprosił na pokoje, był szampan i napoje dla dzieci. Po ofiszialu zaproszono nas do klubu przy boisku do rugby gdzie dzieci mogły pokopać piłkę, na stół wjechały ciasta, sery, bagietki, dostaliśmy pamiątkowe koszulki i ogólnie spędziliśmy dobre trzy godziny na integracji. Przypomnę że nasze miasto totalnie wolało się odciąć od imprezy informując nas, że ich rolą jest jedynie inicjowanie współpracy pomiędzy miastami, a skoro takowa została już zainicjowana a nasz event jest raptem kontynuacją, to nie interesuje ich wykładanie niebotycznych kwot na podejmowanie gości których zaprosił jakiś klubik. Owszem, wpuścili naszych gości do muzeum, pożyczyli flagi na otwarcie, po czym zajęli się PR-em – czyli uświetnili swoimi osobami otwarcie oraz wręczenie nagród na zakończeniu turnieju. Więc trochę a nawet więcej niż trochę, jak to było w kawale, wstyd przed Ryśkiem.
Z rzeczy zabawnych nie zapomnę jak Rafcio nalał sobie pełen kubek soku z kartonu z kranikiem, który okazał się być winem i był z tego powodu strasznie nieszczęśliwy.

Dzień trzeci – Turniej i lot-nielot
Po śniadaniu u rodzin i kursie na lodowisko zdarliśmy sobie resztki gardeł transmitując na Fejsie mecze naszych Wikingów. Pierwszy mecz zremisowali 4:4, ale przegrali w doliczonych rzutach karnych. Cóż, loteria. Drugi mecz wygraliśmy znowu po remisie, w rzutach karnych, po których miałem głos jak po dobrej, studenckiej imprezie (nota bene podczas tego meczu plimknęło mi na telefonie, że nasz lot jest opóźniony), a trzeci niedzielny mecz przegraliśmy 4:2 i to był w sumie nasz jedyny przegrany mecz w całym turnieju. Przy normalnych zasadach mielibyśmy pudło 😉 W ogóle niedzielne mecze były krótsze z uwagi na fakt, że wysoka temperatura rozpuszczała lodowisko i pierwszy raz w życiu widziałem jak za krążkiem sunącym po tafli pojawia się kilwater.

Po ceremonii dekoracji zapakowaliśmy się do busów, pojechaliśmy na lotnisko do oddalonego o 70km od Paryża Beauvais, tam pożegnaliśmy z naszymi gospodarzami i tu się zaczyna w zasadzie kolejna historia.

Odprawa bagażowa przeszła zasadniczo bez większych incydentów, chociaż jak się przekonaliśmy Francuzi bardzo poważnie podchodzą do przepisów odnośnie przewożenia czegoś co może spowodować nawet minimalne zagrożenie dla bezpieczeństwa lotu. Zabrali nam totalnie wszystko co miało chociaż trochę cieczy, wszystko z ostrymi krawędziami oraz dodatkowo z mojego bagażu sprezentowany nam metalowy krążek treningowy o wadze kilogram sto, którym faktycznie mógłbym rozwalić komuś głowę albo wybić szybę w samolocie, chociaż nie wpadłem na to kiedy wkładałem go do podręcznego. Kiedy weszliśmy na terminal, lot z 21:30 już był przesunięty na 23:00. Dzieci wesoło rozbiegły się po terminalu i wydały resztę kasy, którą miały. Chociaż w głowę zachodzę skąd w ogóle miały pieniądze skoro umówiliśmy się z rodzicami, że mają zabrać po 25 euro. Normalnie cudowne rozmnożenie. Wynudziliśmy się tam za wszystkie czasy, a lot już był przesunięty na 00:07. W pewnym momencie, przed północą, na tablicy pojawiło się czerwone „Cancelled”. Whaaat. Jak to „Cancelled”? Może nie jestem jakimś stałym bywalcem lotnisk, ale nigdy w życiu mi się to nie zdarzyło, podobnie jak reszcie zespołu. Callnąłem do Polski, Polska też nie wiedziała co teraz. Wtedy status lotu zmienił się na „Boarding”. Leciuchno odetchnęliśmy, udaliśmy się ze wszystkim co mieliśmy do bramki, a tam pan nas poinformował, że wyświetlili „Boarding” gdyż sorry ale nie mieli żadnego statusu, który byłby adekwatny do sytuacji, i nie, nie polecimy, ale mamy odebrać swoje bagaże i seeya. Głupia sprawa. O tej porze mieliśmy już być w autach w drodze z Gdańska do ciepłego łóżka. Odebraliśmy bagaże i przeszliśmy do hali, w której byliśmy wcześniej przed odprawą bagażową. Kolejka do informacji miała już z 200 osób. Dzieciaki tymczasem rozlokowały się na środku lotniska i wyglądały tak:

Od początku my – opiekunowie – trzymaliśmy formę, generalnie zero paniki, żarty, itd. Zapytałem dzieciaki, gdzie w takim razie chcą lecieć, bo do kraju się nie da. Dubaj? Rzym? Hurghada? 😀 Szczęśliwie miła pani z informacji, widać fanka hokeja na lodzie, widząc naszą coraz głośniejszą grupę wyszła do nas z kiosku i zaoferowała, że ogarną nas priorytetowo. Poprosiłem żeby znalazła nam lot dokądkolwiek. Wrocław, Poznań, Warszawa, Kraków, whatever. Niestety, najbliższy lot, w który mogła nas upchnąć był do Gdańska, w środę. Trzy dni później. Na decyzję miałem minutę, bo dwieście osób w kolejce też chciało wydostać się jak najszybciej. Z braku lepszych i w sumie jakichkolwiek opcji, powiedziałem yes, merci. Dzieciaki przyjęły to różnie. Młodszym zakręciła się łza w oku (no dobra, dla jednej dziewczynki był to prawdziwy dramat, bo miała jechać na zieloną szkołę na drugi dzień). Pozostałe przybijały sobie piątki, że parę dni dłużej bez szkoły. Dostaliśmy la voucher na pierwszy la nocleg z le śniadaniem w la hotelu, le autobus zaraz podjedzie a dalej radźcie sobie państwo sami, zbierajcie rachunki i zwróćcie się do przewoźnika o zwrot poniesionych kosztów, orewłar.

Po przyjeździe do hotelu, w którym na recepcji o tej porze siedział tylko stróż, który znał tylko francuski, ogarnąłem karty do pokoi, zdałem na fejsbuniu raport rodzicom żeby wiedzieli, że nikogo po drodze nie zgubiliśmy, pozabieraliśmy młodzieży telefony żeby spały i poszliśmy sami spać, bo uznaliśmy że noc przyniesie rozwiązanie.

Dzień czwarty – Surwiwal
Noc nie przyniosła rozwiązania.
Za to rodzice musieli się odnaleźć w nowych rolach. Kolega Marcin „S-Klasse” choć super fajny, zmienił się nie do poznania, bo dopadł go syndrom odstawienia po luksusach z Compiègne, nagle spodobała mu się władza i stał się złym policjantem, dyktatorem małego państewka, Adolfem małej trzeciej rzeszy, Mao, just pick one. Krótko mówiąc w rankingu popularności opiekunów znalazł się z pewnością na zaszczytnym piątym miejscu. Irek pozostał super trenerem, zaś pozostała trójka opiekunów była dobrymi wujkami i ciotką, więc zasadniczo równowaga została zachowana 😉 Dzieci dość szybko się ogarnęły w nowej sytuacji, gdzie plany tworzą się na bieżąco i naprawdę byliśmy zgranym zespołem. „Panie Przemku, co dzisiaj robimy?” – „A co chcecie robić?” – „Nic.” – „No to do roboty” 😀
Poszliśmy na śniadanie, na którym uznaliśmy, że standard hotelu jest całkiem spoko a i z pewnością sam hotel nie jest drogi, bo przecież linie lotnicze jak mają serwować lokale zastępcze to na pewno jadą po kosztach. Decyzja generalnie musiała zapaść dość szybko, bo doba hotelowa kończyła się o 11-tej. Pokój ze śniadaniem w naszym hotelu kosztowałby nas 55 euro za osobę za noc. Śniadanie było w cenie 12 euro więc, przeżuwając suchą bagietkę stwierdziliśmy, że wyżywimy się sami i obetniemy tym samym koszty o ponad 500 euro. Przekonani o dobrej decyzji zarezerwowaliśmy pokoje, w innym skrzydle hotelu, o deko mniejszym standardzie, który jak się później okazało przejawiał się tym, że było mniej gniazdek w ścianach.

Wtedy rozdzwoniły się telefony ze strony naszych francuskich gospodarzy. Muszę przyznać, że bardzo się przejęli, gotowi byli nas przewieźć z powrotem do Compiègne, rozlokować w rodzinach i jakoś to będzie. My zachowalibyśmy się dokładnie tak samo na ich miejscach, tym niemniej grzecznie odmówiliśmy. Bo tak, turniej za nami, jest poniedziałek, oni mają swoje życie, pracę, dzieciaki szkołę i w ogóle tak trochę niehalo ciągnąć ich z powrotem i siedzieć im na głowie, tym bardziej, że to przewoźnik ponosi odpowiedzialność za to, że teraz jesteśmy w dupie. A chcemy się jeszcze z nimi spotykać na międzynarodowych turniejach, u nas czy u nich 🙂 Ale Bogdan, przesympatyczny koordynator projektu z Francji, z pochodzenia Polak, postanowił przyjechać i sprawdzić jak sobie radzimy i czy czegoś aby nie potrzebujemy. Przyjechał w towarzystwie Francuzki – pani, która mi szalenie zaimponowała, ponieważ w dość zaawansowanym wieku była uosobieniem problem solvera, taka moja Dorotka 40 lat później. Pojawia się hasło, bach bach bach, zrobimy tak, tak i tak, zadzwonię tu i tu, wszystkich znam, a jak nie znam to znam kogoś kto zna. Urodzona organizatorka, stanąć jej na drodze równa się sprawienie przykrości.

Po kilku telefonach okazało się, że załatwiła nam nocleg za 24 euro (co było o połowę taniej, wow) i jedzenie, tzn dwa posiłki w Beauvais, też za jakieś śmieszne pieniądze. Niestety nasza rezerwacja w hotelu już była otwarta, więc skróciliśmy ją o jeden dzień i wyruszyliśmy razem z naszymi przewodnikami w miasto, żeby pokazali nam gdzie będziemy od jutra jeść i spać. Dojście do autobusu zajęło nam jakieś 20 minut. Potem kolejne 20 przejazd autobusem do centrum Beauvais, w którym zobaczyliśmy niesamowitą katedrę i obiecaliśmy sobie, że ją zwiedzimy. W sumie to ja to sobie obiecałem, bo dzieci miały na nią wyłożone.
Wysiedliśmy i udaliśmy się w miejsce w którym mieliśmy jeść. Pobłądziliśmy trochę bo w sumie nikt nie wiedział gdzie idziemy z autobusu a jak się nie zna adresu i ma przewodnika to się nie myśli o Google Maps. Trafiliśmy w końcu do lokalu, który przypominał komunistyczną stołówkę o wyjątkowo niskim standardzie. Pani, która nas zobaczyła, w czepku i fartuchu, lekko spanikowała bo ktoś coś źle przekazał i spodziewała się siedmiu osób. Ale pozwoliła zjeść to co jest i na szczęście nie starczyło dla wszystkich, bo daniem obiadowym były gotowane, krowie ozory. Morale dzieci delikatnie mówiąc mocno podupadły a ja uznałem, że jednak Dorotka byłaby bardziej skuteczna 🙂

Potem przeszliśmy się do miejsca w którym mieliśmy spać. Miał być nieopodal, okazało się że był pięć kilometrów dalej, zmęczony upałem w końcu wyjąłem Google Maps i doprowadziłem grupę nieco szybciej niż wskazywała analogowa mapa. Na miejscu okazało się, że nasza nowa miejscówka byłaby akademikiem blisko fajnego parku, tyle że tam też spodziewano się siedmiu osób, ten akurat problem mogliby rozwiązać ale trochę się po ozorach bałem jak.
No i zaczęliśmy kalkulować. Transport komunikacją miejską dla dzieciaków jest spoko, żeby przemieścić się z hotelu do akademika. Ale mamy wielkie torby sportowe. Nie wyobrażaliśmy sobie transportu tego komunikacją miejską, a taksówka bagażowa musiałaby obrócić trzy razy, co też będzie dość sporo kosztowało. Transport do stołówki (która jak się później dowiedziałem była schroniskiem dla bezdomnych) dwa razy dziennie wymagałby biletów autobusowych dla grupy – kolejne 50 euro. Plus stres dla dzieciaków, łażenie, jeżdżenie, kolejna przeprowadzka… a sto metrów od hotelu był Carrefour w którym moglibyśmy kupować jedzenie, no i jakieś fast foody. Podziękowaliśmy serdecznie za okazane serce i chęć pomocy i poprosiliśmy, żeby jedynie załatwili nam w środę transport bagaży na lotnisko i będziemy mega szczęśliwi :). I wróciliśmy do planu A, czyli zostajemy w hotelu. Przekręciłem do recepcji i pani szczęśliwie zgodziła się przywrócić rezerwację na kolejną noc.

Po powrocie z wycieczki krajoznawczej poszliśmy z zespołem logistycznym do Carrefoura, gdzie zakupiliśmy, nóż, bagietki, wędlinki, parówki, nutellę, soki, talerzyki, kubeczki itd. Całość wyniosła nas bodajże 24 euro, co nam dodało otuchy, bo to kasa którą zapłacilibyśmy za dwa śniadania w hotelu. Zakupy postanowiliśmy robić dwa razy dziennie, na godzinę przed posiłkiem – w hotelu nie było lodówek a nie mogliśmy sobie pozwolić na podawanie naszym małym książątkom nieświeżego żarcia 😀 Kupiliśmy też płyn do prania, bo dzieci zaczęły roztaczać wokół siebie aurę, hmm, nieświeżości i poinstruowaliśmy młodzież jak robić pranie. Moim dzieciakom nie robiłem prania, bo raz że są duże, samodzielne i niespecjalnie mi się chciało, a dwa, że dla dobra morale nie mogłem ich faworyzować. Do środy miałem mieć 17 takich samych dzieci a nie dwójkę moich i 15 innych. Nie do końca część naszego składu logistycznego rozumiała takie podejście ale trudno, najwyżej jestem patologicznym ojcem 😉 Metody na suszenie prania w wyjątkowo wilgotnym środowisku (gorąco, parno, burza już drugi dzień z zegarkiem w ręku o 21:30) wypracowaliśmy dopiero później. Podejrzewam, że hotel po naszym wyjeździe odnotował znaczny spadek zużycia prądu.
Nasz Adolf zabrał dzieciom telefony o 21-szej i poszły miejmy nadzieję spać. Z tego co wiemy.

A w ogóle ja miałem w zapasie szkła kontaktowe na tylko dwa dni, więc postanowiłem pierwszego dnia wystąpić w okularach. Ble.

Dzień piąty – Idziemy w miasto
O śniadaniach i kolacjach nie ma co pisać bo wyglądały względnie tak samo. Poza tym, że pierwsza kolacja była outdoorowa a potem było mokro na dworze i posiłki serwowaliśmy w pokojach.Mój i Irka pokój był zaraz za recepcją, z zawsze otwartymi drzwiami, tam też przygotowywaliśmy jedzenie dla Wikingów. Z zabawnych rzeczy, któregoś razu kiedy zobaczyłem, że nasz kapo Marcin zrobił sobie słodką maślaną bułeczkę z parówką, posmarowałem mu ją nutellą. Lekko zdziwiony zjadł bez większych pretensji 😀

Po śniadaniu dzieci miały do wyboru czy chcą pojechać ze mną i z Monią do centrum Beauvais, zwiedzić gotycką katedrę, czy może z resztą opiekunów robić trzodę w Decathlonie. Więc pojechaliśmy sami.
Katedra była mega fajna, jak na katedrę, zwłaszcza jeśli poszuka się o niej szczegółów w necie. Oryginalnie miała w XVI wieku ok 149 metrów wysokości (!) i była najwyższym budynkiem na świecie, ale budowniczowie w pewnym momencie przesadzili z wysokością, albo nie do końca zdawali sobie sprawę z wytrzymałości konstrukcji, w każdym razie w 1573, w święto Wniebowstąpienia Pan w niebiesiech pstryknął palcami, było jebudu i teraz ma 42,5 metra. I tak jest to kolos, naprawdę. Pojechaliśmy, skoczyliśmy na lody, które po kilku liźnięciach trzeba było niestetyż wyrzucić ponieważ przyjechał autobus a ten jechał raz na godzinę.

Z kolei w Decathlonie działo się dużo więcej. Przerażona obsługa przez 20 minut rwała sobie włosy z głowy kiedy chmara dzieci dosiadła do deskorolek i zaczęła robić tricki w alejkach sklepu, ale w końcu zebrali się na odwagę i wytypowali jednego, który grzecznie poprosił o odłożenie sprzętów. Powinni się w sumie cieszyć, że w Decathlonie nie ma działu hokejowego… Ekipa zakupiła piłkę i rozegrała w błocie, boso, mecz pod Decathlonem, co obserwowała obsługa z nosami przyklejonymi do szyby. Dzieci wróciły brudne ale szczęśliwe, tym bardziej że na obiadokolację zamówiliśmy pizzę z Domino’s.

Nasz Mao zabrał dzieciom telefony o 21-szej i poszły spać.
Z tego co wiemy.

Dzień szósty – powrót
Tu było logistyczne wyzwanie – zakupy, śniadanie, zrobienie kanapek na wylot dla 22 osób i opuszczenie pokojów przed 11-tą. Totalnie w szoku byłem ale zdążyliśmy. Na szczęście hotel się zgodził, żeby kłopotliwi goście zostawili swoje coraz bardziej śmierdzące torby hokejowe w holu do 17-tej.
Spacerkiem poszliśmy do parku (tego koło akademika – naszej niedoszłej miejscówki do spania), spędziliśmy tam godzinkę haratając w gałę po czym udaliśmy się do lokalu o nazwie Flunch, gdzie wybiera się danie główne za kilka euro a potem można sobie dokładać z open baru dodatków aż pod korek. Frytki, opiekane ziemniaczki itd. Najedliśmy się, przespacerowaliśmy z powrotem do hotelu gdzie trafiliśmy około 15-tej, kupiliśmy dzieciom lody w fast foodzie i kiedy doszliśmy do hotelu czekał już na nas pan Bogdan z Compiègne, z autem z przyczepką. Transport poszedł sprawnie, przejechaliśmy na trzy razy na lotnisko (miało być na cztery, ale Irek przespacerował się z kilkoma dzieciakami aż na lotnisko). No i bez większych przygód wróciliśmy lotem o 21:20 do domu. Powitał nas biało-czerwony transparent zatknięty na kije hokejowe i stęsknieni rodzice. I Ona. Najważniejsza.

I tak to było. La przygoda.
Wszyscy się lepiej poznaliśmy, spędziliśmy razem naprawdę fajny czas i sprawdziliśmy się chyba stosunkowo dobrze w kryzysowych warunkach. A ja osobiście naprawdę wypocząłem na tym niezapowiedzianym urlopie. Z takimi dzieciakami i teamem można wylądować w dowolnym miejscu nieważne na jak długo 🙂

Było mega!