Tatry 2022 – recovery day(s)

Dobra #drogipamietniczku, to znowu ja. Wczoraj nie pisałem ponieważ mieliśmy wprawdzie zaplanowany wypad w góry, ale Dorotka ma alergię na futro niedźwiedzie a takowe się pałęta w okolicach Czerwonych Wierchów, ponadto musielibyśmy według meteogramu ścigać się z burzą, na którą alergię mamy oboje. Postanowiliśmy zatem zrobić sobie recovery day i wypocząć w Termach Chochołowskich. Okazuje się, że poza Krupówkami i biedronkami tłuszcza udaje się właśnie w to miejsce. W basenach wewnętrznych było jakieś pół miliona ludzi, w zewnętrznych milion, a reszta była poupychana w jacuzzi jak sardynki w puszce i bulgocząca woda sprawiała wrażenie jakby ktoś gotował zupę z ludzi. Pływać się nie dało, próba nurkowania kończyła się natomiast niemal natychmiastową kolizją z czyimś tyłkiem. Ogólnie nie polecam, chyba że się trafi na moment gdzie jest 80% mniej ludzi. Na plus – mają fajną jedną zjeżdżalnię, z zapadnią. Zostaliśmy aż do momentu, kiedy zaczęło grzmieć i obsługa ogłosiła, że zapraszamy wynosić się do basenów wewenętrznych, komu życie miłe. Wtedy milion ludzi z zewnątrz dołączył do tego pół miliona w środku i już zrobiło się prawie jak w latach osiemdziesiątych kiedy do sklepu rzucili kawę a babcia, która trzymała mnie na rękach mówiła: „Płacz Przemuś, płacz to nas przepuszczą”. Powrót busem bez klimatyzacji do domu, po którym marzyłem żeby wejść do basenu. A potem kawa, gitara i spać, bo rano w góry…
No i płynnie przeszliśmy do dnia dzisiejszego. Planowaliśmy znowu Czerwone Wierchy, bo po wczorajszej burzy na powtórkę Koziego Wierchu deko za mokro, ale jako, że meteogram twierdził że do godziny 11 będziemy mogli najwyżej patrzyć na siebie nawzajem a nie na panoramę Tatr, a wtedy bylibyśmy właśnie na Czerwonych, zmieniliśmy plany i wybraliśmy się z buta (bez żadnych busów dzisiaj) na szlak Doliną Strążyską, Sarnią Skałę a potem czarnym szlakiem do Kalatówek i Kuźnic. Nic trudnego, szlak dobry dla dzieci, albo jako alternatywa do Nosala przy rozgrzewce przed dłuższym łażeniem. Niebo przetarło się akurat jak wchodziliśmy na Sarnią. Ludzi w sumie względnie niewiele. Bardzo przyjemny dzień. Po dotarciu do Kuźnic pożyczyliśmy uprzęże z lonżą, bo… No właśnie. Jutro ponownie atakujemy Kozi Wierch, tym razem wyciągnęliśmy wnioski z poprzedniej próby i wdrożyliśmy odpowiednie poprawki:

  1. Godzina wyjścia. Żadna tam ósma rano. Wychodzimy o 5:50 i dzida w góry, tak żeby dojść do Koziej Dolinki póki słoneczko się nie zorientuje, że jest ktos kogo może usmażyć jak frytkę.
  2. Woda. Bierzemy znowu 4 butelki, ale w dwóch zrobimy izotonik (woda, cytryna, miód) – to powinno nam sensownie zatrzymać wodę.
  3. Krem z filtrem. Nabyliśmy 50-kę, 30-ka wystarczy na plażing a nie ognie piekielne.
  4. Uprząż. Niby szlak tego nie wymaga i umiemy chodzić po wysokich, ale zawsze to spokojniej w serduszku jak na zmęczonych marszem, miękkich nogach idzie się nad przepaścią i można się w razie czego przypiąć.
    To tyle. Stay oczywiście tuned.

Tatry 2022 – Jaskiniowcy

#drogipamietniczku, dziś po sprawdzeniu meteogramów, pułapu stratocumulusów, cumulonimbusów i innych imbusów okazało się, że czeka nas burza ok 16-tej, a jak jest burza to nie ma łażenia po Tatrach.

Musieliśmy zatem zagospodarować sobie czas do wczesnego popołudnia i to raczej nigdzie wysoko tak żeby zdążyć wrócić. Naturalnym wyborem okazały się jaskinie Doliny Kościeliskiej. Spokojny, 11km spacer.
W ogóle dziwne te Tatry w tym roku. Szczyt sezonu letniego a Kościeliska pusta, w ogóle wszędzie gdzie chodzimy jest znacznie mniej ludzi niż kiedykolwiek, poza oczywiście Krupówkami, wpadliśmy tam przypadkiem zaraz po wędrówce po wyludnionych, ogromnych przestrzeniach Tatr Zachodnich i przysięgam, że mój mózg nie potrafił sobie poradzić z takim kontrastem.

Ok, Kościeliska… ruszyliśmy najpierw do jaskini Mylnej, czujnie rozglądając się bo dwa lata temu grasował tam misio a Dorotka robi najlepsze kanapki na świecie i bardzo nie chciałem się nimi dzielić. Pod Mylną spotkaliśmy dwie rodziny – w sunie piątkę zagubionych turystów, którzy nie wiedzieli za bardzo z której strony ugryźć tę jaskinię, ale bardzo chcieli, więc Dorotka jako certyfikowany przewodnik poprowadziła wycieczkę. Ja chciałem zabłysnąć znajomością historii i wspomnieć w trakcie pokonywania jaskini, że w jednym z korytarzy umarł z głodu ksiądz, któremu zgasło światło i znaleziono go po dwóch latach, ale nie chciałem się wygłupić bo nie pamiętałem czy to było w 1939 czy 1945. Może to i lepiej. Za sukces poczytujemy sobie fakt, że nikt nie został w środku.

Odhaczyliśmy też Smoczą Jamę i Wąwóz Kraków, prześliczny jak zawsze. Burza przyszła punkt 16 – od meteogramów można nastawiać zegarek.
Plany na jutro jeszcze się klarują. Miały być Czerwone Wierchy, które powinniśmy pokonać jeszcze przed utworzeniem się ognisk burzowych. W szybszym pokonaniu szlaku powinny pomóc niedźwiedzie, które mają gawrę niedaleko Ciemniaka 😀

Tatry 2022 – jak nie zdobyto Koziego Wierchu

#drogipamietniczku, dzisiejszy dzień nie obfituje w mrożące krew w żyłach historie, tym niemniej warta jest odnotowania nasza dzisiejsza próba zdobycia Koziego Wierchu. Spoiler alert – nieudana.

Tu należy zaznaczyć, że ostatnie dwa dni były dla nas dość intensywne i nie mieliśmy szansy po nich wypocząć. No ale cóż, zapowiadają deszcze, a dziś miał być ostatni dzień pewnej pogody, głupi by nie wykorzystał.
Może przypomnę dlaczego tak się zaparłem na Kozi: otóż najbardziej wymagającym i trudnym technicznie szlakiem turystycznym w polskich Tatrach jest Orla Perć. Wiedzie aktualnie od przełęczy Zawrat do przełęczy Krzyżne, idzie się granią, nie jest łatwo ale przeżycia i widoki są epickie. Trzy lata temu przeszliśmy z Dorotką i Olgą odcinek od Zawratu do Koziej Przełęczy, który kończył się słynną drabinką, dość dobrze to wtedy opisałem. Zabrakło nam trochę czasu, a trochę sił żeby pójść dalej ale pamiętam że ludzie, którzy poszli na Kozi mieli pełne portki, bo podejście wyglądało z dołu na nie do zdobycia. Sztos, to w tej chwili mój Everest. W zeszłym roku przeszliśmy Granaty. Zostały nam więc dwa odcinki: Kozi Wierch – Granaty i Granaty – Krzyżne. Technicznie jesteśmy dobrze przygotowani, zarówno ekspozycja jak i trudne odcinki są nam nie straszne 🙂
Plan na dziś był następujący: Kuźnice – Hala Gąsienicowa przez Boczań, dalej Czarny Staw, Kozia Dolinka i cel – Kozi Wierch. Dalej mieliśmy w zależności od sił i warunków albo zejść przed Granatami albo na bogato – dojść przez Granaty do Krzyżnego.

Otóż wyruszyliśmy nieco za późno gdyż moja ukochana, kiedy obudziła się o piątej rano i zobaczyła o której wrzuciłem wczorajszy drogipamiętniczek, zlitowała się nade mną i dała mi pospać. Błąd. Ale dziękuję 😉
Wyruszyliśmy około dziewiątej rano i słońce już wtedy dało nam do zrozumienia, że jeńców brać nie będzie. Szybko się okazało, że idziemy wolniej niż przewidziany na mapie czas przejścia poszczególnych odcinków. Słoneczko nasze rozchmurzyło buzię trochę za bardzo i paliło niemiłosiernie. Wzięliśmy ze sobą hektolitry wody, ale po przeliczeniu jak szybko się odwadniamy doszliśmy do wniosku, że normalny człowiek nie jest w stanie zabrać ze sobą tyle wody. Jeżeli ktoś się zastanawia jak czują się ziarenka popcornu w mikrofali, mogę szczegółowo opowiedzieć. Pomimo nakładaniu coraz grubszych warstw kremu z filtrem UV, nasza skóra zrobiła się w wielu miejscach niepokojąco różowa, dodając do tego fakt, że nawet po zdobyciu Koziego musielibyśmy jeszcze 2-3h iść granią zanim zaczniemy schodzić, w Koziej Dolince podjęliśmy ze wszech miar rozsądną decyzję o ewakuacji. Summa summarum przeszlismy w ogniu piekielnym 16km, spaliliśmy znowu więcej niż potrafimy skonsumować, a wody starczyło nam na styk. Pewnie sytuacja by się potoczyła inaczej gdyby pogoda była lepsza, tudzież gdybyśmy wyszli 2-3 godziny wcześniej. Ale i tak było super.
Teraz aura ma się nieco popsuć co wcale nie jest złą wiadomością, osobiście wolę maszerować w deszczu niż czuć się jak skwarka na patelni… stay tuned.

Tatry 2022 – Orla Perć Tatr Zachodnich

Powiem Ci #drogipamietniczku, że ten dzień miał wyglądać zupełnie inaczej ale i tak jestem zryty jak koń po westernie. No więc jak pisałem mieliśmy na dziś ambitny plan zdobycia Koziego Wierchu, ale jakoś tak wyszło, że spaliśmy mega długo, bo obudziliśmy się o 6:30 – i nie była to taka rześka pobudka, że ochlapujemy twarz wodą, wrzucamy plecaki na plecy i dzida w góry. Nie nie, kawa, śniadanie, a może jeszcze przemyślmy, bo może na spokojnie, skoro wczoraj był taki intensywny dzień… Od słowa do słowa postanowiliśmy wsiąść na rowery w Dolinie Chochołowskiej, dostać się do schroniska, stamtąd szlakiem zielonym dojść do przełęczy pod Wołowcem, dalej na Wołowiec i słowackie Rohacze, ile zdążymy. To już samo w sobie nie brzmiało jak lajcik zaraz powiem dlaczego, ale jakoś nikt nie wniósł sprzeciwu – i wyruszyliśmy.
Rowery na Chochołowskiej mamy już przećwiczone – wypożyczalnie oferują naprawdę dobrze przygotowane rowery górskie, które poradzą sobie na dość wymagającej trasie. A w drodze powrotnej, po długiej wędrówce – o czym miałem się ponownie dziś przekonać – człowiek ma ochotę zejść i całować pedały cudownej maszynie, która sprowadza człowieka ekspresowo do wejścia TPNu. Anyway podróż rowerem w tamą stronę bez przygód – może poza tym, że kiedy mijaliśmy jakąś rodzinę usłyszałem „Patrz Marzena – na rowerach. A tu nawet konie na piechotę chodzą”. Nie zdążyłem się nad tym głębiej zastanowić, bo dojechaliśmy do schroniska.
Dalej ruszyliśmy zielonym szlakiem na przełęcz pod Wołowcem. Tatry Zachodnie to starsze góry niż Wysokie, mało tam wspinaczki, ostrych grań, po prostu 99% czasu to dreptanie pod górę. Widoki przepiękne, to prawda, ale Jezus Mario, jak ciężko się szło. Stwierdziłem w trakcie drogi, że włażenie na tą przełęcz można porównać do wychowywania nastolatków. Ciągle pod górę, za każdym zakrętem kiedy człowiek ma nadzieję, że będzie płasko, a tam kolejna góra. I owszem jak się zatrzymać i rozejrzeć to można być dumnym z drogi, którą się przeszło, ale jak tylko ostry ból w udach lekko zmaleje, idzie się dalej. Podzieliłem się tą myślą z Dorotką, okazało się, że ona miała identyczne skojarzenia, co dobitnie wskazuje jak dobrym jesteśmy teamem i jednocześnie sporo mówi o naszych dzieciach 😀
No więc z przełęczy (były kozy!) musieliśmy wejść na Wołowiec co było kolejnym sprawdzianem wytrzymałości organizmu, bo z przełęczy podejście wyglądało na banał, ale ta góra ma to do siebie, że im wyżej się wchodzi tym robi się wyższa, ktoś to powinien zbadać… dalej ruszyliśmy na słowackie Rohacze. Znowu godzina w dół i godzina ostro w górę. Rohacze są w ogóle zwane „Orlą Percią Tatr Zachodnich”, no ale szanujmy się, już mówiłem jak wygląda łażenie po Zachodnich, „Orla Perć?” No kamon! Okazuje się, że strasznie ich nie doceniłem a one mi to boleśnie oznajmiły. Po początkowym wdrapywaniu się po ostrych skałach, co jest mega przyjemne jak się ma w miarę wypoczęte nogi (a my na nich ledwo staliśmy) przyszła kolej na zabezpieczoną łańcuchami grań. Petarda. Naprawdę trzeba tam mocno uważać, bo przy lęku wysokości albo przestrzeni mogłoby człowieka odciąć. Ja to dość mocno przeżyłem, bo po kilku godzinach „wychowywania nastolatków” nie mogłem już do końca liczyć na szybką reakcję nóg i wchodzenie wymagało mega skupienia i słuchania organizmu. Czas pozwolił nam tylko na zdobycie pierwszego, Ostrego Rohacza – stoi tam ich kilka obok siebie. Musieliśmy wracać żeby zdążyć na ostatni autobus i w drodze powrotnej zdobyliśmy jeszcze Rakoń i Grzesia, obrzuciwszy pogardliwym spojrzeniem zielony szlak z którego przyszliśmy i taktycznie ominąwszy Wołowiec dzięki jakiemuś dobremu człowiekowi, który powiedział nam, że istnieje uczęszczany trawers, pozwalający ominąć ten wredny szczyt. No i jesteśmy w domu. Spaliliśmy milion kalorii przez 9h marszu. A miało być spokojniej…
Jeszcze jedna rzecz o której nie napisałem (dzięki Grzegorz Jabłonka) – w Zachodnich jest pusto. Ale tak pusto pusto. Na palcach można policzyć ludzi, których mijaliśmy, na szczycie Grzesia i Rakonia nie było nikogo. Kosmiczne uczucie. To samo Rohacz – tam po łańcuchach szliśmy zupełnie sami.

Tatry 2022 – rozgrzewka

#drogipamietniczku, mam mieszane uczucia odnośnie spania w wagonie sypialnym. Po pierwsze najpierw urzekła mnie możliwość oglądania zachodzącego słońca i nadchodzącego zmierzchu leżąc przy wpół otwartym oknie. Sielanka trwała, dopóki pociąg nie zatrzymał się podstępnie na stacji Warszawa Wschodnia i iluminacja peronu odsłoniła więcej niż chciałbym pokazać. Dalsza podróż upłynęła już z zamkniętą roletą. Mimo wszystko przespaliśmy parę godzin i wysiedliśmy ok. 8 rano, lekko zryci podróżą, ale w sumie do rozchodzenia. Przepakowaliśmy się, przebraliśmy w outfit trekkingowy, oddaliśmy bagaż do przechowalni (bo apartament dopiero od 16-tej) i ruszyliśmy w trasę, żeby rozgrzać nogi przed kolejnymi dniami, bo plany mamy niemałe.

Na pierwszy rzut poszedł standardowo Nosal. Gdybym miał porównać Nosal do lokalu gastronomicznego, byłby to bez cienia wątpliwości McDonald’s. To taki fastfood wśród tatrzańskich szczytów, wejście do parku jest prawie że przy ulicy, dalej wchodzi się pod górę bardzo szybko i już można przybić sobie piątkę, że się zdobyło szczyt. Klientela też jest fastfoodowa, to tutaj można spotkać klapki Kuboty czy lekramówki z biedry, usłyszeć nieśmiertelne „mamooo, a mówiłaś, że to prosta góra”, albo „patrzcie jak się pchają” czy też „Maciusiu nie zrzucaj na panów kamyczków”. No ale jakoś nogi rozruszać trzeba. Potem zeszliśmy do Doliny Olczyskiej, gdzie zrobiliśmy sobie krótką przerwę nad naszym ukochanym strumieniem, który powinien być przepisywany na receptę dla osób ze zszarganymi nerwami, przysięgam, nie da się tam zrobić nieudanego zdjęcia. No i ruszyliśmy dalej, bo zaplanowaliśmy sobie odbić kawałek niżej i wejść na Kopieniec Wielki. I tu się zaczął mój dramat, bo przez całą drogę próbowałem wymyślić z jakim lokalem gastronomicznym kojarzy mi się Wielki Kopieniec i nie doszedłem do żadnego błyskotliwego porównania, co mi już totalnie nie dawało spokoju i byłem nieszczęśliwy. Bo tak, szlak na Kopieniec był względnie pusty, ci usatysfakcjonowani Nosalem sobie poszli, droga w górę lekko uciążliwa ale bez przesady, a sam szczyt nagradzał piękną panoramą. Kiedy zeszliśmy było już po 16 więc ogarnęliśmy checkin do apartamentu.

Z apartamentem jest ciekawa sprawa, bo w sumie wszystko jest jak na zdjęciach więc nie ma co się czepiać, pięknie, czysto i z fantastyczną łazienką, tyle że raz – cały dzień wył alarm przeciwożarowy, a dwa – pechowcy na wyższych kondygnacjach mają widok na budowę jakiegoś hotelowca, który jest „rewitalizowany” od fundamentów wzwyż, co im się super nie podoba, a my – szczęściarze z parteru mamy z okien widok na dwa Audi i Seata. No ale umówmy się, nie przyjechaliśmy tu pilnować aut tylko łazić po górach.

Potem udaliśmy się do biedry na kickoffowe zakupy (bo potem już możemy się zaopatrywać w lokalnych sklepikach, ale jak się jedzie koleją to sorry, trzeba najpierw kupić rzeczy, które normalnie by się zapakowało do bagażnika) i przy okazji wyjaśniła się zagadka gdzie się podziali wszyscy co byli na Nosalu. Poszli do biedronki.
O Biedronce nie będę pisał, bo jak ktoś widział Piekło Dantego to może sobie wyobrazić, dość że potem poszliśmy na romantyczną kolację w Czarciej Gospodzie, gdzie zasililiśmy organizmy czarcią dawką białek, protein i co tu ukrywać, węglowodanów, lekko obawiając się paragonu grozy, ale nic takiego się nie wydarzyło. Ceny w odniesieniu do jakości są naprawdę spoko.
Dorotka już śpi, bo ostry sygnał alarmu przeciwpożarowego który nadal wyje ululał ją do snu. I ja za chwilę dołączę, bo jutro mamy w planie atak na Kozi Wierch przez Kozie Czuby od strony Koziej – jakże by inaczej – Dolinki. Jest to część Orlej Perci do której żywię ogromny szacunek, ale jestem przekonany, że jesteśmy super przygotowani. Stay tuned!