Dobra #drogipamietniczku, to znowu ja. Wczoraj nie pisałem ponieważ mieliśmy wprawdzie zaplanowany wypad w góry, ale Dorotka ma alergię na futro niedźwiedzie a takowe się pałęta w okolicach Czerwonych Wierchów, ponadto musielibyśmy według meteogramu ścigać się z burzą, na którą alergię mamy oboje. Postanowiliśmy zatem zrobić sobie recovery day i wypocząć w Termach Chochołowskich. Okazuje się, że poza Krupówkami i biedronkami tłuszcza udaje się właśnie w to miejsce. W basenach wewnętrznych było jakieś pół miliona ludzi, w zewnętrznych milion, a reszta była poupychana w jacuzzi jak sardynki w puszce i bulgocząca woda sprawiała wrażenie jakby ktoś gotował zupę z ludzi. Pływać się nie dało, próba nurkowania kończyła się natomiast niemal natychmiastową kolizją z czyimś tyłkiem. Ogólnie nie polecam, chyba że się trafi na moment gdzie jest 80% mniej ludzi. Na plus – mają fajną jedną zjeżdżalnię, z zapadnią. Zostaliśmy aż do momentu, kiedy zaczęło grzmieć i obsługa ogłosiła, że zapraszamy wynosić się do basenów wewenętrznych, komu życie miłe. Wtedy milion ludzi z zewnątrz dołączył do tego pół miliona w środku i już zrobiło się prawie jak w latach osiemdziesiątych kiedy do sklepu rzucili kawę a babcia, która trzymała mnie na rękach mówiła: „Płacz Przemuś, płacz to nas przepuszczą”. Powrót busem bez klimatyzacji do domu, po którym marzyłem żeby wejść do basenu. A potem kawa, gitara i spać, bo rano w góry…
No i płynnie przeszliśmy do dnia dzisiejszego. Planowaliśmy znowu Czerwone Wierchy, bo po wczorajszej burzy na powtórkę Koziego Wierchu deko za mokro, ale jako, że meteogram twierdził że do godziny 11 będziemy mogli najwyżej patrzyć na siebie nawzajem a nie na panoramę Tatr, a wtedy bylibyśmy właśnie na Czerwonych, zmieniliśmy plany i wybraliśmy się z buta (bez żadnych busów dzisiaj) na szlak Doliną Strążyską, Sarnią Skałę a potem czarnym szlakiem do Kalatówek i Kuźnic. Nic trudnego, szlak dobry dla dzieci, albo jako alternatywa do Nosala przy rozgrzewce przed dłuższym łażeniem. Niebo przetarło się akurat jak wchodziliśmy na Sarnią. Ludzi w sumie względnie niewiele. Bardzo przyjemny dzień. Po dotarciu do Kuźnic pożyczyliśmy uprzęże z lonżą, bo… No właśnie. Jutro ponownie atakujemy Kozi Wierch, tym razem wyciągnęliśmy wnioski z poprzedniej próby i wdrożyliśmy odpowiednie poprawki:
- Godzina wyjścia. Żadna tam ósma rano. Wychodzimy o 5:50 i dzida w góry, tak żeby dojść do Koziej Dolinki póki słoneczko się nie zorientuje, że jest ktos kogo może usmażyć jak frytkę.
- Woda. Bierzemy znowu 4 butelki, ale w dwóch zrobimy izotonik (woda, cytryna, miód) – to powinno nam sensownie zatrzymać wodę.
- Krem z filtrem. Nabyliśmy 50-kę, 30-ka wystarczy na plażing a nie ognie piekielne.
- Uprząż. Niby szlak tego nie wymaga i umiemy chodzić po wysokich, ale zawsze to spokojniej w serduszku jak na zmęczonych marszem, miękkich nogach idzie się nad przepaścią i można się w razie czego przypiąć.
To tyle. Stay oczywiście tuned.