Diveblog #7 / 2024

#drogipamietniczku dzisiejsze nury jak się okazało (bo na ogół nie wiemy gdzie nas wywiozą 😃) to Gabal el Rosas, Rafa domowa przy hotelu Aurora. Byliśmy tu już w kwietniu, wypływaliśmy wtedy dalej od brzegu Zodiakiem i wracaliśmy wzdłuż rafy. Pamiętam że wtedy po skoku przywitał nas ogromny napoleon i popędziliśmy za nim całą ekipą, trochę za głęboko jak na nasze ówczesne uprawnienia. Teraz miało być podobnie (poza napoleonem, nie został włączony w plany nurkowe). Dziś Dorotka trochę nie miała ręki do sprzętu – najpierw urwała troczek w kamizelce, a przed drugim nurkiem musiała wymienić butlę. Wypłynęliśmy Zodiakiem, i zgodnie z instrukcjami Osmana mieliśmy wyskoczyć na komendę: „3, 2, 1, jump”. Przyznam, że nie do końca jest to dla mnie jasne czy skacze się po „1”, czy też po „1” jest jeszcze komenda „jump” ale nie chciałem już denerwować Osmana prosząc go o doprecyzowanie, i tak ma stresującą pracę. Zamiast tego byłem czujny i skoczyłem ułamek sekundy po Osmanie.

Rafa. Pomijam kwestię bielenia i atmosfery końca imprezy, bo będzie tu na smutno, skupmy się zatem na pozytywach. Otóż są miejsca dotknięte tym procesem w większym stopniu niż Gabal el Rosas. Tu wciąż jest sporo miękkich korali, a fauna jest mega fotogeniczna, praktycznie sama się wpycha przed obiektyw. Przepłynęliśmy kawałek i Osman poprowadził nas do dość krótkiego kanionu. Zły jestem trochę na siebie bo jak są kaniony to zamiast poczekać – bo przez kanion tylko gęsiego – pcham się blisko Dorotki co skutkuje tym, że dość często i w pełni zasłużenie obrywam płetwą po głowie. W środku był lekki prąd, zdegustowane naszą obecnością czerwone soldierfish’e (polskiej nazwy nie ma, ale jakby była to na pewno coś z czerwonymi gburami), oraz spory kawałek worka który pozwoliłem sobie zabrać. Przy wyjściu z jaskini znowu prąd, niby lekki ale skutecznie nie pozwolił mi zrobić zdjęcia ślicznej rozgwiazdy. Główna atrakcja nurka czekała nas jednak chwilę później. Mała grota pod ścianą rafy w której pływał sobie ok. półtorametrowy rekin rafowy. Udało mi się mu zrobić tylko jedno zdjęcie, bo było dość ciasno, a wolę odpuścić robienie zdjęć jeżeli miałoby się to wiązać z łapaniem się za rafę czy przypadkowym dotykaniem. Z tego samego powodu dałem spokój trzem innym rekinom, które się ganiały w zagłębieniu obok. Rekiny rafowe w dzień chillują sobie w takich właśnie miejscach, a polują nocami, a ludzie – podobnie jak u innych rekinów – nie są w ich menu. No chyba że coś im się popierdzieli i wezmą człowieka za dajmy na to fokę, ale umówmy się to już trzeba spełniać jakieś tam warunki fizyczne.

Cieszę się strasznie z tego spotkania, bo trzeba mieć dużo szczęścia žeby spotkać rekina 🙂 W drodze powrotnej spotkaliśmy skrzydlicę, mnóstwo drobnych rybek z fioletowymi czapeczkami, do których pasowała by nazwa “kardynałki” gdyby ta nazwa nie była już zajęta przez zupełnie inne ryby. Mijaliśmy ciekawskie triggerfishe i butterfly fishe, rozdymki i kolorowe papugoryby. Powrót był dość szybki ale generalnie mega się nam podobało.

Nurek numer 2 po przerwie to rafa północna – wejście i powrót z brzegu. Tu też – skupiając się na pozytywach – było sporo życia. Żółw zajęty skubaniem rafy kompletnie na nas nie zwracał uwagi. Były błazenki, skorpeny, skrzydlice i piękny ślimak nagoskrzelny. Podobno była też ośmiornica ale tym razem nie dane mi było jej spotkać. Innym razem, I hope.

Diveblog #6 / 2024

Speedboat bejbe! #drogipamietniczku dziś piątek trzynastego – wprost idealny dzień dla króla przypałów, bo wszystkie można zwalić na pecha. Uspokojony tą myślą udałem się wraz z moją najlepszą z żon na parking przed lobby, w oczekiwaniu na busa. Po drodze rzuciłem okiem na morze i nogi mi trochę zmiękły bo na ostatnim poszukiwaniu krowy mocno bujało chociaż morze było w miarę płaskie, a dziś wiatr jest zdecydowanie mocniejszy. No ale cóż, przygoda przygoda! Bus zawiózł nas do mariny którą już znałem, zapakowaliśmy sprzęt i ruszyliśmy w drogę. Była nas siódemka plus Osman i Rami, który oczywiście przypomniał mi historię z kompasem 😛 Muszę przyznać, że obawy odnośnie siły wiatru były uzasadnione. Wiało i falowało na tyle mocno, że krowy nie udało nam się wypatrzyć – tylko żółwia. Sternik naprawdę zręcznie prowadził speedboata przez długie fale, które rozbijając się o burty chlapaly nam po twarzach ale w końcu bezpiecznie dopłynęliśmy do spotu nurkowego Abu Dabab II i III. Tu mieliśmy dwa nurki. Abu Dabab II zapamiętałem jako piękne miejsce gdzie widać wiek rafy – gdzieniegdzie leżą prawdziwe połacie starych, wielkich szkieletów korali, które musiały tu narastać przez dziesiątki jak nie setki lat. Zrobiłem zdjęcia ale na nich kompletnie nie widać skali. Z rzeczy godnych zapamiętania, na początku przywałęsały się do nas dwa wielkie plataksy długopłetwe (longfin batfish) i skubały nas po płetwach, towarzyszyły nam dobrych 15 minut. Był też niewielki wrak który smutno leżał na dnie, trochę życia nadawały mu tylko miękkie korale. Wyjście z wody na Zodiaka wprost książkowe, zero problemów. Dorotka pięknie odpięła pas balastowy prawą ręką i wskoczyła na pokład, widać że córka rybaka.

Drugi nurek to kanion. I trochę zamieszał w moim rankingu kanionów bo Abu Dabab V spadł na miejsce trzecie. Magiczne miejsce, technicznie wymagające dużo skupienia żeby o nic nie szurnąć brzuchem albo płetwą. Znowu awaryjnie ratowałem się kijkiem od kamery uważnie dobierając miejsce o które go oprę. Momentami naprawdę ciasno. Przepiękny nurek.

Wróciliśmy do hotelu tuż po zamknięciu restauracji, więc po raz kolejny cieszyliśmy się że mamy trochę prowiantu w postaci paluszków i krakersów. Zatankowaliśmy wodę u barmana który powiedział mi że wyglądam jak Hassan Hossan, trener reprezentacji Egiptu w piłce nożnej. Zapytałem czy jest łysy czy przystojny, ale wygooglowałem gościa i już wiem.

Jutro szukamy rekinków. Buźka! 🫡

Diveblog #5 / 2024

#drogipamietniczku noc miałem ciężką, połowę przesiedziałem albo przeklęczalem, ale Antinal zrobił swoje. Obudziłem się koło szóstej i czułem że najgorsze już za mną. Tzn umówmy się do pełni formy daleko, osłabienie i odwodnienie zrobiło swoje ale wiedziałem że dam radę. Na śniadanie zjadłem łyżkę puree ziemniaczanego i dwa placuszki z dżemem.

Bus nie musiał nas wieźć daleko bo dzisiejsze nury były w Marsa Shoona, zatoczce przy hotelu 500m na północ od naszego, o której w pamięć wryły mi się dwie rzeczy: po pierwsze ma bardzo ładną rafę, po drugie rok temu zgubiłem tam maskę. Tamtego dnia żartowaliśmy że „to znaczy że jeszcze tu wrócisz”, na co ja „żeby zgubić coś innego”. Tyle tytułem wstępu. No więc dzisiejsze nury poświęcone były naszemu kursowi AOWD. Naszym instruktorem był Rami, który wykazał się wobec nas ogromną cierpliwością, no i bardzo fajnie usystematyzował wszystko co wkuliśmy z książki jeszcze w Polsce. Pierwszy nurek to zdobycie głębokości 30m z wszystkim co się z tym wiąże (przede wszystkim z możliwością wystąpienia narkozy azotowej, która charakteryzuje się tym, że normalny, poukładany człowiek zachowuje się tak jak ja zwykle). Toteż na 30 metrach nie miałem większego problemu z rozwiązaniem prostych zadań matematyczych, ba, dałbym radę nierównościom kwadratowym i uważałem, że nasycenie mojego organizmu azotem niewiele w gruncie rzeczy zmieniło.

Drugi nurek to nawigacja – Rami wręczył nam po kompasie nurkowym (mocowanym na niespecjalnie godną zaufania gumkę) i w przerwie między nurkowaniami przeszkolił nas praktycznie z nawigowania pod wodą za pomocą kompasu, czyli płynięcie na azymut i znalezienie drogi powrotnej, oraz płynięcia po kwadracie. Oboje z Dorotką zdaliśmy również i tą część. Zostało nam jeszcze sporo gazu, więc pooglądaliśmy sobie piękną rafę Shoona, potem przystanek bezpieczeństwa (3 min. na 5 metrach) o czym zadowoleni z siebie płyniemy do brzegu. Zdejmujemy maski, przybijamy sobie piątki, po czym pytam Ramiego czy ma 2 kompasy. Rami mówi że ma jeden. To oznacza tylko jedno. Przemysław znowu coś zgubił.

Rami – tu należy docenić jego spokój i profesjonalizm – powiedział tylko „no to wracamy szukać”, włożył maskę i chlup, już go nie było. My z Dorotką sprawdziliśmy zapas gazu i ustaliliśmy że możemy towarzyszyć mu z powierzchni, przy czym ja tu już w ogóle, bo zostało mi 70 bar a Dorotce 110. No i płyniemy. Rami nisko, rozgląda się śledząc trasę po której płynęliśmy, my wyżej. Z każdym metrem malało mi powietrze a rosło poczucie winy. Po dobrych 15 minutach bezowocnego poszukiwania igły w stogu siana, Dorotka mi się przyjrzała, pomachała mi i pokazała na mój biceps. Patrzę – nie. Patrzę jeszcze raz, no jest, kuźwa, pięknie przypięty. Gumka była luźna to musiałem go podciągnąć aż pod ramię a on się przekręcił. Swoją drogą słusznie zrobiłem, tylko straciłem go z oczu. Popukałem obrączka w butlę ale Rami nie usłyszał. Dorotka sprawdziła manometr, wzięła kompas i dała nura do Ramiego. I teraz wyglądało to tak: Dorotka pomachała Ramiemu kompasem przed oczami, Rami wyraźnie się ożywił i zaczął pokazywać jej okejki i serduszka, bić brawo oraz składać bezgłośne gratulacje, po czym w końcu rozłożył ręce w pytającym geście: „gdzie?” Dorotka w odpowiedzi pokazała na mnie i biceps, a Rami w odpowiedzi pokazał jej najpiękniejszy podwodny, podwójny facepalm jaki w życiu widziałem. Czyli kolejny rok, kolejny przypał na Shoona Bay. Kiedy wypłynęliśmy Rami pokazał na mnie i powiedział: „proszę – narkoza azotowa”. Może niech tak dalej myśli 😀

Stay tuned!

Diveblog #4 / 2024

#drogipamietniczku dzisiejszy dzień to wyprawa łódką na Dolphin House. O miejscu tym wiedzieliśmy tyle, że podobno bywają tu delfiny ale to nie jest jakaś reguła więc żeby się za bardzo nie jarać. Ale za to jest to super spot nurkowy. Dla Dorotki to pierwsze nurki po faraonie więc zastanawialiśmy się czy da radę. Ok. 11-tej dotarliśmy na marinę, gdzie po wyjściu z busa obległy nas małe dzieci, które chciały nam opchnąć koraliki. Grzecznie odmawiamy, bo po pierwsze jak się kupi od jednego to jest się potencjalnym klientem pozostałych, a po drugie – jak nam kiedyś wyjaśnił któryś przewodnik, dzieciaki nie chodzą do szkoły bo tu mogą zarobić, a my bardzo chcemy żeby chodziły do szkoły. Na łódkę z mariny dostarczył nas mały Zodiak, po 10 osób na podwózkę, tam czekały już nasze nurkowe rzeczy. Ogarnęliśmy sprzęt, Dorotka dostała tabletkę szczęścia (na chorobę morską) i w drogę. Rejs trwał 40 minut. W tym czasie nie działo się nic niezwykłego poza tym, że widzieliśmy latające ryby, a to zawsze robi wrażenie. Naszym divemasterem był Rami, na briefingu powiedział nam, że pierwszego nura zrobimy na otwartej rafie, pomiędzy pięknymi kolumnami rafowymi. Drugi nurek z kolei będzie w kanionie. Ubraliśmy się i tradycyjnie „plof” z łódki. Poszło gładko. Faktycznie piękne dywany raf, też dotknięte bieleniem, ale wciąż dużo w nich życia. Z fauny poza błazenkami których tym razem było w opór, było pełno drobnych mieszkańców rafowych kolumn, którzy w ilościach liczonych w tysiącach synchronicznie wypływają i wpływają do korali. Wygląda to jakby rafa oddychała.

Muszę przyznać, że zły byłem na siebie bo ja z kolei wyoddychalem za dużo i za szybko, a to zwykle oznacza skrócenie zabawy innym, bo w nurkowaniu tak jak w górach tempo i odwrót dostosowuje się do najsłabszego uczestnika, w tym przypadku do tego komu kończy się gaz we flaszce. Na szczęście Rami zostawił mnie i Dorotkę tuż obok tabliczki z nazwą łodzi (zwisającą z łodzi na 5m linie) i popłynęli z resztą nurków zwiedzać dalej. My odczekaliśmy tam przepisowe 3 minuty i wyszliśmy z wody.

W przerwie powierzchniowej padło pytanie czy ktoś chce zobaczyć delfiny. Delfiny! Czy CHCE! Nie zdążyłem zdjąć pianki i już siedziałem w Zodiaku. Delfiny in the wild to dla mnie legendarne stworzenia, jak świstaki. Jedne i drugie widziałem tylko w niewoli. Mahmoud dał nam kamizelki, bo jak się dowiedzieliśmy, bez kamizelek tu nie wolno. Te gwarantują że komuś nie przyjdzie do głowy zanurkować do nich, a to ich strefa relaksu, chroniona prawem. Zodiak podrzucił nas na miejsce, zwolnił i miałem powtórkę z wyskakiwania na komendę Mahmouda (płetwy w środku, dupa na zewnątrz). Pokazał tylko ręką „płyńcie tam, 3, 2, 1…” – plof. Zobaczyliśmy je od razu. Najpierw mama z młodym, dosłownie kilka metrów pod nami. Za nimi ławica kilkunastu delfinów, potem jeszcze jedna. Prawie na wyciągnięcie ręki! Coś niesamowitego! Chciałem zrobić zdjęcia ale moja kamera znowu sama weszła w tryb samowyzwalacza i po naciśnięciu migawki kiedy w kadrze miałem ujęcie życia, zobaczyłem na ekranie „5… 4… 3…” i popłynęły. Ale widziałem je – spełniło się kolejne marzenie ❤️

Przyszła pora na drugiego nurka, w kanionie. Muszę uczciwie przyznać, że Abu Dabab V spadł w rankingu moich kanionów na pozycję drugą. Jaskinię o średnicy metra w które musieliśmy wpływać gęsiego, wewnątrz oburzone ryby, odprowadzające nas wzrokiem, jasne promienie słońca przebijające się przez prześwity skalne, przepięknie. Trzeba było mocno się skupić na pływalności (bardzo nie chciałem kolejnego śladu po podwodnej pokrzywie), w pewnym momencie mega mi się przydała teleskopowa rączka od kamery, bo mogłem ją na maksa rozsunąć, oprzeć o dwie skalne ściany i trzymać się jak drążka, czekając aż korek przede mną się udrożni (jedna dziewczyna się zahaczyła czymś).

Tym razem starałem się oszczędnie traktować zapas powietrza i wstydu nie było. Z rzeczy szczególnych, podczas naszych nurów, pod wodą nasi nowo poznani elblążanie Andrzej i Jola się zaręczyli 😍. Gratulacje! Zachodzimy tylko w głowę skąd na tej pustyni Andrzej znalazł bukiet kwiatów 💐!

Po powrocie do hotelu poszliśmy z Dorotką jeszcze popływać przy pomoście, ale czułem się trochę niewyraźnie i pływając z maską i rurką przypomniałem sobie wszystko co Maciek mówił o technicznych aspektach rzygania do automatu i zastanawiałem się czy z rurką byłoby tak samo. Koło osiemnastej wróciliśmy do pokoju, rzuciłem płetwy, wpadłem do łazienki, objąłem muszlę i się zaczęło. Żeby sobie zwizualizować co ja tam przeżyłem, proponuję przypomnieć sobie jak wygląda rozpędzanie zamieszek pseudokibiców armatką wodną. Armatka to ja.

Tym razem Dorotka jako dobra żona poszła do apteki po zestaw Antinal plus dziwne zielone tabletki, a ja modliłem się o to żeby mi do jutra przeszło bo mamy mieć nasz kurs advanced open water diver. 🤢🤢🤢

Diveblog #3 / 2024

#drogipamietniczku jest taka sytuacja, że moją żonę w chorobie i zdrowiu dopadła dziś zemsta faraona co skutecznie wykluczyło ją z naszych planów nurkowych. Ja jako dobry mąż kupiłem jej w aptece Antinal i probiotyk, po jednym blisterku za łącznie 19 dolarów. Odniosłem wrażenie, że faraon musi mieć solidne udziały w tym biznesie – ale jak się później dowiedziałem Antinal jest aktualnie w Egipcie dobrem luksusowym. Następnie dałem żonie trochę tak zwanej przestrzeni, czyli cichutko zamknąłem za sobą drzwi i poleciałem na nury.

O dzisiejszym dniu wiedziałem tyle, że podwyższamy poziom i w sumie niewiele więcej. Na miejscu – że jest nas dziś szóstka plus divemaster Mahmoud, wsiadamy na Zodiaka i ruszamy na spotkanie krowy morskiej. Tu należy dodać, że spotkanie krowy to marzenie Dorotki, no więc w tym momencie miałem już mocno mieszane uczucia. Kapelutek musiałem zostawić w skrzynce ponieważ załoga stwierdziła, że nie ma opcji żeby mi go nie zwiało, więc zastąpiłem go bandaną. Błąd, o czym później. Mahmoud powiedział że plan jest taki, że najpierw znajdziemy krowę, i o ile aktualnie nie oddaje się drzemce, czyli konsumuje – będziemy mogli z nią popływać. Z Maćkiem rozsiedliśmy się na rufie, gdzie było nam mega wygodnie do momentu kiedy fale nam nie zaczęły chlastać po twarzy, no i ruszyliśmy szukać morskiej rogacizny. To jest w ogóle mega ciężkie zadanie, bo morze faluje a taka krowa wychyla się żeby zaczerpnąć powietrza raz na parę minut. Szczerze przyznam, że trzymałem kciuki żeby jej nie było. No i udało się – po parunastu minutach gapienia się na fale Mahmoud mówi „ok guys, new plan” i że najpierw skoczmy na rafę a potem ogarniemy krowę. Ogólny entuzjazm, i wybór rafy drogą głosowania jawnego padł na Abu Dabab V czyli rafę z kanionem. Ja w tym momencie myślałem już tylko o tym jak ja o tym opowiem mojej ukochanej, bo nie dość, że krowa – jej marzenie, to jeszcze ona jest fanką kanionów (Dorotka, nie krowa). No ale to problem na później. Najpierw trzeba było się ubrać w sprzęt na Zodiaku, co jest nieco mniej komfortowe niż na plaży, i plof – tyłem do wody z pozycji „dupa na zewnątrz, płetwy w środku”. Easy. Problem nastręczała jedynie bandana, która mi się podwinęła i woda mi się wlewała do maski, więc wpadłem na genialny pomysł, żeby finalnie ją zdjąć i owinąć sobie wokół nadgarstka, którą to procedurę zazwyczaj kończyłem zaciśnięciem supła zębami no i tu kolejny kłopot, bo w pysku mam automat potrzebny do życia i wolę jak tam jest. Co innego jak Dorotka jest partnurką, taki problem to pikuś. No ale mniejsza, poradziłem sobie z tym robiąc z lewej dłoni origami. Aha, Kanion. No cudowna sprawa, wpłynęliśmy do korytarza, tak malowniczego że robienie zdjęć było profanacją. Z kronikarskiego obowiązku odnotuję, że wierzchem dłoni otarłem o jakąś podwodną pokrzywę, ale ręka nie uschła i nie odpadła, więc git. Spotkaliśmy żółwia, skorpenę, murenę z głową jak koń (o wielkości mowię, żebyśmy się dobrze rozumieli), gdzie jest Nemo i piękne słupy rafowe, bajka. Byłem najsłabszym ogniwem pod względem zużycia powietrza, więc nurek do najdłuższych nie należał (51 minut). Wróciliśmy do Zodiaka, gdzie oczywiście yours truly podał pas balastowy nie tą ręką co każe książka, ale więcej wtop nie było. I polecieliśmy znowu szukać krowy. Tym razem dopytałem jak wygląda krowa z tej strony, na co otrzymałem odpowiedź że tak jak żółw tylko że inaczej. Niezrażony szukałem dalej, ale nie szło mi najlepiej bo wszyscy krzyczeli „o, żółw, żółw, jaki ładny” a ja dopiero minutę później „o, żółw”. Jak Internet Explorer. No ale po paru minutach Mahmoud się obrócił i z dumą oznajmił, że znalazł krowę. Ubieraliśmy się tak szybko, że Maciek prawie zapomniał odkręcić butli, o czym przypomniałem mu ja, bo sam miałem już na plecach zakręconą i potrzebowałem pomocnej dłoni z przeciwstawnym kciukiem. No i kolejne plof z Zodiaka. Krowa zajęta swoim skubaniem trawy na 10 metrach kompletnie na nas nie zwracała uwagi. Gapiąc się na nią spędziliśmy ponad pół godziny. A wtedy w polu widzenia znalazły się jeszcze trzy żółwie. Trzy. Żółwie. Obracasz się i krowa, żółw, żółw, żółw. Odwracasz głowę – żółw, żółw, żółw, krowa. Niesamowite. To był po prostu nurek Dorotki, który się jej słusznie należał, ale to ja na nim byłem. No cóż. A jak się czuje Dorotka? Przespała pół dnia i było momentami ciężko, ale wygląda coraz lepiej i jutro wybiera się z nami na nury w Dolphin House!