#drogipamietniczku treneiro byłby dumny bo dzień zacząłem zamiast kawy od siłowni outdoorowej, i jeszcze przed wschodem słońca robiłem burpees, wyciskanie i ogólnie zestaw dyskotekowy. I to wszystko w odruchu rozpaczy, żeby dobrze się prezentować bez koszulki, z takim sobie skutkiem, bo finalnie skończyło się tak, że najadłem się pod korek na śniadanie ale przynajmniej nie miałem wyrzutów sumienia.
Noi pojechaliśmy na nury. Dziś zabrano nas do Marsa Egla. To zatoczka przed wczorajszą Assalaya, z tego co pamiętam, Egla znaczy „Krowa” ale mój słownik tego nie potwierdza. Tak czy siak krów było tyle co zwykle. Liczbowo dzisiejszy dzień wygląda bardzo dobrze. Dwa nurki 64 i 67 minut a po powrocie mieliśmy więcej niż rezerwę powietrza, co cieszy tym bardziej że dziś miałem kamerę więc pływałem dużo bardziej dynamicznie bo chciałem być wszędzie Nasz divemaster miał pod opieką młodzież więc sami musieliśmy sobie poszukać okazów morskiej fauny – na szczęście ta, sama się pchala przed obiektyw. To w sumie podobne emocje do szukania grzybów, tylko rydze mniej się ruszają.
Z rzeczy nieoczywistych, było zatrzęsienie błazenków, skrzydlic, trafiła się nawet mątwa i murena. No i rzecz jasna pan żółw. Z jadalnych – tuńczyk i kalmary.
I wszystko by było pięknie, bo nureczki dają nam ogromnie dużo frajdy, ale nawet my widzimy to w jak zastraszającym tempie następuje degradacja rafy. Wszędzie gdzie tętniło życie, wyłażą białe łaty martwego szkieletu koralowca. Nawet błazenki błaznują już jakoś tak nieśmiesznie. Widzimy też zmiany na lepsze, np. nasz hotel zrezygnował już z jednorazowych plastików które fruwały po plaży na rzecz grubych wielorazowych, ale to wszystko źle pod wodą dzieje się za szybko, a to dobre na powierzchni – za wolno.
Jutro czeka nas jakiś bardziej wymagający nurek, jeszcze nie wiemy gdzie… Stay tuned!
Diveblog #1 czyli #drogipamietniczku. No więc ledwie wylądowaliśmy a za sobą mamy już dzień pierwszy naszej urlopowej przygody. Wczoraj udało mi się zbić piątkę z kilkoma osobami z obsługi, które mnie poznały, oraz dzięki mojemu urokowi osobistemu i zniewalającego uśmiechu mojej żony udało nam się bez problemu ogarnąć przepiękny pokój z widokiem na morze i kingsajzbedem. Od razu widać, że dla VIPów. Więc zryci podróżą, ale za to w świetnych humorach poszliśmy spać.
Jako, że śpię, to idealna okazja żeby przerwać narrację na słówko o samym biurze podróży Coral i hotelu. Otóż kiedy rozwozili ludzi po hotelach (nasz był drugi) okazalo się, że do pierwszego hotelu jednego gościa (nazwijmy go roboczo Piotr) nie przyjęli bo Coral odwołał jego rezerwację. On nie był specjalnie szczęśliwy z tego tytułu, ale powiedzieliśmy mu że w sumie dobrze się stało bo ten nasz hotel to w porównaniu do tego pierwszego jest jak Piaski do Sopotu. Więc jak chce odpocząć w spokoju to trafiło mu się jak los na loterii. Poza tym, jak już jadę po Coralu, w porównaniu do TUI lekka bieda z kontaktem z gościem – nie mają swojej aplikacji, czatu z rezydentem i ogólnie są w tych kwestiach trochę z tyłu. Sam rezydent z kolei miał się z nami spotkać dziś o 17-tej, spędziliśmy pół godziny naszego urlopu na czekanie na typa, finalnie nie przyszedł, napisałem do niego na WhatsAppie elaborat, a on go skwitował „Ok.” więc nota ode mnie jest powiedziałbym na ten moment średnia.
Koniec dygresji – oto bowiem nasi bohaterowie, czyli my, budzą się przed wschodem słońca. Szybka kawa, naprędce wciągnięte śniadanie i moment później odebrał nas busik Beach Safari z przemiłym kierowcą, który jednak jechał jak na Egipt bardzo przepisowo. Szacun. Jechaliśmy W ósemkę. Tu słowo odnośnie mojej ukochanej, przyjaciółki, żony i partnurki, które to wcielenia łączy w sobie Dorotka. Srodze się na niej dziś zawiodłem w kwestiach kontaktów międzyludzkich, ponieważ zazwyczaj Dorotka jest jak dron rozpoznawczy, który pierwszy ogarnia sytuacje w otoczeniu. Łatwo się socjalizuje, poznaje wszystkich wraz z krótkim résumé, a potem ja, introwertyk wtrącam „a ja Przemek” i mam temat zapoznawania się z głowy. Tym razem role się odwróciły . Po krótkiej podróży i busowej integracji z towarzyszami doli, bo przecież nie niedoli, wylądowaliśmy w bazie Beach Safari, dobraliśmy sprzęt, uścisnęliśmy znajome dłonie i zbiliśmy znajome piątki, podpisaliśmy papiery, że zgodnie z prawdą jesteśmy młodzi, piękni, sprawni i zdrowi, po czym dzida na pierwszy spot nurkowy. A była to…
Marsa Assalaya. Świetne miejsce na pierwszego nura z brzegu. Zatoczka, wejście z brzegu najpierw zwiedziliśmy rafę południową, a po przerwie północną.
Naszym Divemasterem, przewodnikiem stada był Rami. Kojarzylismy go z poprzednich nurów w Marsa Alam, kiedy to on był przewodnikiem grupy nurków z centrum nurkowego z miasta na „Ś”, z którym mam kosę.
Nureczki były w stylu „płyńmy wolno i oglądajmy co chcemy” a nie „zasuwajmy żeby zobaczyć całą radę aż do końca”, czyli idealnie. Woda była ciepła, ale naprawdę ciepła, mam wrażenie, że konsumowałem już chłodniejsze zupy. Fauna: szkaradnica, żółw taki naprawdę słusznej postury, z towarzyszącymi mu remorami (podnawki), do tego klasycznie skrzydlica, kalmary, płaszczki, rozdymki i dziesiątki endemicznych gatunków. Smutny widok bielejącej rafy. To akurat nie powód do żartów. Nie idzie to w dobrą stronę Ale same nurki zacne!
Na plus liczby: 61 minut pod wodą na pierwszym nurku i 67 na drugim, czyli dwie godziny totalnego relaksu dla mózgu, ekwiwalent 6 dni urlopu w Łebie. Ekipa na nurach naprawdę fajna, szybko złapaliśmy kontakt (wiadomo, nikogo z miasta na „Ś”).
Powrót do hotelu na 14:15 tylko po to żeby prędziutko wciągnąć obiad i popędzić na plażę, rzucić ręczniki i wskoczyć do wody ku oburzeniu przebogatej fauny na rafie domowej przy hotelu. Ale o tym może innym razem. Spadam spać bo o świcie lecimy na nury peace
Ambitny plan dnia czwartego: Palenica Białczańska, Dolina Roztoki, wodospad Siklawa, Dolina Pięciu Stawów i przez Świstówkę nad Morskie Oko, po czym powrót do Palenicy asfaltówką.
Cieszyłem się jak dziecko, bo to mógł być w końcu dzień, w którym młodzież nabierze pokory do gór i pozna możliwości własnych organizmów, czyli zwyczajnie wymięknie. To raz, a dwa – celem była Dolina Pięciu Stawów. Moje ukochane miejsce w Tatrach. Wiadomo, co Polak to 1.5 opinii, ale jakby ktoś mnie obudził w środku nocy i zapytał w którym miejscu szczęka opada mi na ziemię, to jest właśnie tam.
No więc początek szlaku to Palenica Białczańska, miejsce bardzo dobrze znane setkom tysięcy turystów, którzy rokrocznie wybierają się nad Morskie Oko – to stamtąd startuje asfaltówka. Po przedreptaniu do Wodogrzmotów Mickiewicza odbijamy w prawo i po krótkim męczącym podejściu wchodzimy w Dolinę Roztoki. Śliczne miejsce, potok, góry, wierzbówka, no naprawdę klasa sama w sobie. Po drodze pokazałem chłopakom zabawę w zbieranie śmieci, za które przydzielałem im punkty. Rywalizacja dodała im skrzydeł 🙂
Najpierw słówko wyjaśnienia. Starałem się sumiennie opisać wszystko, ale jak się okazało, podróżowanie z maluchami totalnie rozregulowuje klasyczny górski rytm – czyli: wczesne wstawanie, zasuwanie po górach praktycznie od brzasku, potem powrót o stosunkowo wczesnej godzinie. Tu się tak nie dało. Młodzież wyspana to młodzież mniej marudząca, więc daliśmy im się wyspać. Ale wyjście około 10 to już nie jest elitarna wyprawa, tylko plebejska przepychanka z Sebastianami w klapkach Kubota. Ale i powroty z gór były o tak późnej godzinie, że na gitarze przez cały pobytudało mi się zagrać zaledwie dwie zwrotki „Cats in the cradle”, a potem już była cisza nocna. Słowem, od drugiego dnia pisałem po kawałku, a teraz wrzucam „kupamięci”. Tak więc lecimy:
A jednak przedział sypialny to cudowny wynalazek. Skończyłem w nocy Langera (więc w górach będę czytał piątą część trylogii Mroza o komisarzu Forście) po czym zasnąłem jak kamień. Z hibernacji wybudził mnie dopiero aksamitny głos pani kapitan, kiedy nasza rakieta zbliżała się do stacji docelowej. Okazuje się że przespałem trzy awarie świateł i siedem awarii taboru, tyle szczęścia natomiast nie miała pani konduktor – sądząc po podkrążonych oczach i rozwianym włosie widać było, że przeżyła ciężką noc.