Recovery 2

#DrogiPamiętniczku, z kronikarskiego obowiązku podaję, że dziś rzeczywiście mieliśmy dzień na regenerację, o ile regeneracją można nazwać pięciokilometrowy marsz doliną Olczańską i przełęczą pod Nosalem. Mam wrażenie, że są ludzie, dla których to by nosiło znamiona aktywnie spędzonego dnia, po którym dopiero będą się regenerować robiąc nic. Spacer zakończyliśmy w Jaszczurówce, w której podobno są salamandry plamiste ale żadnej nie zauważyłem, wystosuję w tej kwestii do TPN list otwarty, albo napiszę opinię w Google, aż im w pięty pójdzie. Mam wrażenie, że salamandra to tak samo mityczne stworzenie jak świstak, bo nie widziałem jeszcze żadnego chociaż co i rusz ktoś pokazuje „o, świstak, tam, na kamieniu” a tam nie było żadnego świstaka, wiem, bo przechodziłem. Kozice i misie są, to mogę potwierdzić, ale jestem na razie świstakowo – salamandrowym agnostykiem.

Ponadto przeszliśmy dziś po Krupówkach. Rzeczywiście jest tyle ludzi co pokazują media i memy. No i ceny mocno skoczyły od zeszłego roku, przynajmniej w niektórych lokalach. Średnia pizza (i to nie z truflami) za 49 złotych to już rozbój na miarę Lipton Ice Tea 0.5 litra w Murowańcu po 10 zł za sztukę. Niektórym przedsiębiorcom w kwestii ustalania cen za bardzo wszedł etos Janosika, kiedyś tylko placek był po zbójnicku, aktualnie niemal wszystko jest po zbójnicku. Niedługo kelner pod koniec posiłku będzie pytał „przepraszam, czy czują się już Państwo wystarczająco obrabowani, czy może podać deser?”.

Tyle na dziś, przepraszam najmocniej ale idę spać, ponieważ jutro mamy w planie Świnicę przez Zawrat a więc znowu będzie grubo.

Granaty

#DrogiPamiętniczku, dzisiejszą trasę wybrała Olga. Przeszły ją z Dorotką dwa lata temu. Granaty są powszechnie znane jako najłatwiejsza – podkreślam – najłatwiejsza część Orlej Perci. Jako, że mam już zaliczony odcinek od Zawratu do Koziej Przełęczy i było fajnie, uznałem że wciągnę tą trasę nosem. O jakże się myliłem.

Początek to część którą trzeba odbębnić, czyli dostanie się z Kuźnic do Murowańca – schroniska na Hali Gąsienicowej. My wyruszyliśmy do Kuźnic busem, kilka minut, ale zawsze to parę km mniej w nogach.

Jeżeli chodzi o schronisko, tu muszę wyrazić swój sprzeciw wobec komercjalizacji tego obiektu, który po trafieniu w ręce prywatne, zarabia praktycznie na wszystkim, w tym, o zgrozo, na toalecie w schronisku. Bo wiecie, zawsze było tak, że się wchodziło do wc, którego wprawdzie standard dalece odbiegał od zachodniego, a w ramach podziękowania w dobrym tonie było pozostawienie opłaty w stojącej przy drzwiach puszce. Natomiast w tej chwili nie dość, że postawili bramki jak w metrze, automat na monety i płatności zbliżeniowe odblokowujące bramki, to jeszcze przy bramkach stała dziewczyna w mundurze do złudzenia przypominający ten z gwardii jej ekscelencji z Seksmisji, pilnująca żeby za każde siku opłata była pobrana. Zapłaciliśmy, ale niejeden turysta otwarcie manifestował swoje niezadowolenie z nowych zasad wykonując performance na murze oraz w krzakach obok schroniska.

Po obejściu połowy Czarnego Stawu, drogę na Granaty rozpoczynają schodki. Nie, nie schodki. Siedemnaście kręgów piekła w postaci schodków. Ciągną się w nieskończoność pod kątem 45 stopni i nie wiem czy dla wszystkich te schodki są takim problemem, czy tylko dla mnie (bo po wczorajszym recovery day spałem tylko 5 godzin i nie byłem w formie), w każdym razie te schodki to naprawdę horror. Po nich już było fajnie – kilka prostych łańcuchów ale ogólnie szlak mocno wyrzeźbiony, więc przy podejściach zawsze było czego się złapać. I lepiej było to robić, bo szlak opływa w ekspozycje więc jest bardzo ciekawie. Powrót do Kuźnic ledwie pamiętam, bo już w Murowańcu byliśmy wypruci, a stamtąd jeszcze dwie godziny marszu…

Recovery

Dziś mieliśmy recovery day, czyli czysto teoretycznie wypoczynek przed trudniejszą trasą, co w naszym wykonaniu oznacza mniej więcej tyle, że dziś trochę mniej miałem ochotę odebrać sobie życie ze zmęczenia. Sytuację uratowała Olga, która jednak zdecydowała się wyzdrowieć i dołączyła do nas.

Wypoczynek podzieliliśmy na dwa etapy – pierwszy to mordercza (w jedną stronę, a mega przyjemna w drugą) trasa na rowerach jeszcze raz po Chochołowskiej (kamienie, schody, pisałem o tym tutaj) na epicką szarlotkę z jagodami, a potem w drugą stronę. I tu muszę napisać o Oldze, która od paru lat z niezrozumiałych przyczyn była obrażona na rowery, a dziś pojechała w czysto terenowych warunkach w tempie zawodowca MTB. Przysięgam, nie spodziewałem się że najtrudniejszy odcinek można pokonać tak szybko i postawiłem sobie za punkt honoru dotrzymać jej tempa co było niełatwe i w ogóle w kilku miejscach słyszałem już „Anielski orszak niech twą duszę przyjmie”. Po prostu szacun i czapki z głów, bez cienia przesady!

A potem wyskoczyliśmy na spacer Kościeliską do Wąwozu Kraków i Smoczej Jamy, potencjalnie padł jeszcze pomysł, żeby iść do Mylnej, ale schodziło z niej tyle osób, że podejrzewaliśmy, że na wejście czeka tyle samo i ta myśl nas skutecznie zniechęciła. Generalnie niby nie zrobiliśmy nic poważnego jak na góry, ale jednak masa przeżyć w porównaniu do przeciętnego dnia w roku więc mój organizm postanowił zapewne w celach regeneracji wyłączyć wszystkie zbędne procesy myślowe odpowiadające m.in. za orientację w terenie i posługiwanie się gotówką. To pierwsze w sumie nigdy nie było jakimś hitem, ale to drugie przejawiało się konkretnie tym, że w karczmie chciałem zapłacić rachunek 109zł, wyciągnąłem z portfela banknot stuzłotowy, mając chyba wrażenie, że daję dwusetkę, pani przy kasie czeka na resztę, a ja tak samo, tyle że od niej. Krótkie mierzenie się wzrokiem, po którym wywnioskowałem, że pewnie ma problem z wydaniem, więc triumfalnie wręczyłem dyszkę i oznajmiam „to proszę mi wydać 100”. A pani mówi: „ale pan dał 100”. Więc już na tym etapie powinienem zatrybić co się stało i powiedzieć, „a faktycznie, miłego dnia, dziękuję” bo pani miała już swoją kasę. Ale nie dzisiejszy ja. Ja na to „o, sorry, sorry” zabieram jej stówkę i daję dwusetkę i chcę odchodzić :D. Pani już była lekko zdezorientowana moimi skillsami, bo co tu się właśnie wydarzyło, ale szybko uznała, że ma do czynienia z poważną niepełnosprawnością umysłową, więc zatrzymała mnie słowami „Ale to była pana setka”, ja na to, że no moja. Pani już nie miała na mnie siły, wydała mi resztę w postaci dwóch 50-tek i odesłała z Bogiem, pewnie w duchu martwiąc się o mnie jak ja sobie w życiu poradzę. Do mnie dopiero sto metrów później dotarło do mnie, że prawdopodobnie będę legendą dnia i że lokal jest dla mnie spalony, choć mają obłędne pierogi z mięsem.

No i wszyscy już poszli spać bo po udanym recovery day jutro atakujemy Granaty albo Świnicę od strony Zawratu, jedno i drugie grube… Trzymajcie kciuki

Zaliczyłem Grzesia

#DrogiPamiętniczku, no więc w związku z faktem, że Olga poczuła się lepiej i nie trzeba było już sprawdzać jej czynności życiowych co paręnaście minut, wybraliśmy się dziś w Tatry Zachodnie, które przez jednych są uważane za łatwe i nudne jak flaki z olejem, dla innych za piękne i malownicze. Zdecydowanie zaliczam się do grupy drugiej. To znaczy zgoda, asfaltówka w dolinie może nie jest jakimś plenerem malarskim, ale jak się wlezie trochę wyżej to już można pisać wiersze i śpiewać peany.

Postanowiliśmy przemknąć asfaltówką z zamkniętymi oczami na rowerach, następnie wejść na Grzesia (tak, wiem, hehe, wejść na Grzesia), a potem po grani na Rakoń, a jak starczy pary to i na Wołowiec. Nie doceniłem przeciwnika i wypompowałem się już na rowerze, bo po pierwsze w połowie drogi zorientowałem się, że zgubiłem po drodze czapkę, więc cofnąłem się aż do budki z biletami TPN, czapki nie znalazłem więc wróciłem na szlak i znalazłem ją mniej więcej tam gdzie się zorientowałem, że ją zgubiłem. Trochę żenada. Po drugie ambitnie chciałem wydusić z ud i łydek wszystko co miałem i dojechałem do schroniska pomimo absurdalnie nierównej nawierzchni (jakbym wjeżdżał po schodach) podczas gdy Dorotka – jak później uznałem całkiem rozsądnie – podprowadzała rower na trudniejszych odcinkach.

Po kilku minutach odpoczynku i szarlotce z jagodami miałem już nogi z ołowiu do tego stopnia, że na pierwszych metrach drogi na Grzesia miałem ochotę paść na kolana i ogłosić kapitulację.

Weszliśmy na szczyt z tętnem przedzawałowym (ja) i w świetnym nastroju (Dorotka). Zaliczyliśmy więc Grzesia (hehe), potem było easy i przepięknie na Rakoń, a Wołowiec odpuściliśmy bo tonął w chmurach, których barwa nam nie przypadła do gustu. Zejście z Rakonia to głównie 2 godziny rozważania co zjem jak zejdę, albo czy ten odgłos to miś, bo turystów prawie tu nie ma.
A powrót Chochołowską na rowerze był wisienką na torcie. ❤️

Podsumowując, dzień udany. 3000kcal spalone, 30km łącznie w nogach przez 7,5h. Nice.

Rozgrzewka

#DrogiPamiętniczku nastolatki to są jednak dziwne. Najpierw Olga bardzo chciała jechać z nami w góry, a jak tylko dotarliśmy na miejsce, złapała bez sensu infekcję, która zaatakowała jej zatoki, w efekcie czego pierwszą noc po przyjeździe przespaliśmy z Dorotką 7 godzin. To znaczy ja pięć, a Dorotka dwie a Olga chyba w ogóle, z powodu masakrycznego bólu głowy. Skończyło się tak, że przed 7 rano odwiedziliśmy lokalny szpital i po zaaplikowaniu antybiotyku, Olgi aktywny wypad w góry przerodził się natychmiastowo w leczniczo – rehabilitacyjny. Kiedy ból ustąpił i przyszedł sen, my – jak przystało na wyrodnych rodziców – ruszyliśmy na szlak (no, może nie aż tak wyrodnych, bo trzymaliśmy się bardzo blisko, tak żeby w razie czego szybko wrócić do apartamentu) i nasz rozgrzewkowy wypad w góry podzieliliśmy na dwa etapy. Oczywiście chodziliśmy wbrew sobie, bez przekonania, zamartwiając się co chwila i sprawdzając zdalnie czy nasze dziecko ma jeszcze puls, ale wykręciliśmy 15 km. Mam nadzieję że szybko wróci do zdrowia i formy i któregoś dnia o świcie razem zaatakujemy z moim i dziewczynami ich wymarzone Rysy.

Ludzi jest jednak w cholerę, na najczęściej uczęszczanych szlakach. Nie brakuje januszy, to kąpiących się w strumieniu, to zrywających grzyby, to łażących po szlakach z głośnikiem bluetooth, ale jak zwykle – im wyżej i dalej tym ciszej i spokojniej. Dlatego będziemy wychodzili daleko i wysoko i wybierali absurdalnie wczesne godziny wymarszu, a jako że prowadzę zazwyczaj nocny tryb życia, to mam teraz spory jetlag 😀