O nurkowaniu marzyłem od zawsze, odkąd pamiętam. Godziny pochłaniania programów przyrodniczych w telewizji o barwnym życiu w głębinach oceanów, gdzie dzielni nurkowie w przeciwieństwie do mnie mieli ten świat na wyciągnięcie ręki, oglądanie z zapartym tchem kolorowych albumów ze zdjęciami rafy koralowej i komiksów których bohaterowie pływali pod wodą z akwalungiem i skuterem – to wszystko było niesamowite i wtedy było kompletnie poza moim zasięgiem. Potem mi się dorosło i 18 lat temu zrobiłem pierwsze podejście do nurkowania, zapisując się z Dorotką na kurs nurkowy CMAS. Ukończyłem wtedy część basenową (mega mi się podobała) i zdałem egzamin, ale do części na wodach otwartych niezbędnej do uzyskania certyfikatu OWD (Open Water Diver) uprawniającej mnie do nurkowania do głębokości 20m z osobą o takich samych uprawnieniach, nie podszedłem, bo w trakcie kursu okazało się, że za kilka miesięcy będzie nas już trójka 🙂 Z tego powodu Dorotka przerwała kurs a ja uznałem, że muszę odłożyć to całe nurkowanie na później, bo heloł, przede mną przecież prawdziwa przygoda życia i na takie pierdoły i tak nie będzie czasu. No i od tamtej pory „prawdziwej przygodzie życia” też się dorosło, w międzyczasie byliśmy parę razy w Egipcie i pływaliśmy z maską i fajką na rafach koralowych, a w ubiegłym roku mieliśmy szczęście pływać z żółwiami i zobaczyć wielką mantę. No i dziecięce marzenia odżyły i wróciły ze zdwojoną mocą…
Fast forward – w końcu nadszedł ten czas. Nazwijcie to kryzysem wieku średniego, chociaż słowo „kryzys” w takim kontekście jest w ogóle jakieś od czapy i nieadekwatne. A tak naprawdę, katalizatorem zmian była dla mnie kompletnie i szokująco nagła śmierć mojego najlepszego przyjaciela, wiernego czytelnika tego bloczka (i autora moim zdaniem znacznie lepszego), człowieka z mega apetytem na życie, z mnóstwem planów i otwartych spraw. To wyrwało we mnie prawdziwą dziurę i wciąż nie ma dnia, żebym o nim nie myślał. Ale postanowiłem znacznie bardziej carpe diem niż do tej pory i tak sobie teraz afirmuję życie, realizując marzenie za marzeniem. Totalnie dla siebie, ale i w niejako swoistym hołdzie dla Rzepki, który jednak w tym momencie by powiedział żebym skończył pierdolenie i trzymał się tematu, więc w sumie racja i voila:
Tak więc w kwietniu, na rocznicę ślubu zapisaliśmy się z miłością mojego życia na kurs OWD w Centrum Nurkowym Tryton w Gdańsku. Ów kurs składa się z części teoretycznej, do której dostaliśmy materiały e-learningowe oraz z zajęć basenowych. Zwieńczeniem kursu są nurkowania na otwartych wodach, włącznie z wisienką na torcie w postaci nurkowania na głębokość 18 metrów. W planach mieliśmy wprawdzie zrobić część teoretyczną i basenową w Polsce, natomiast tę na otwartych wodach – w ciepłym Morzu Czerwonym. Ale prowadzący kurs Waldek – człowiek z mega doświadczeniem, który nurkował w czasach kiedy ja jeszcze myślałem, że rafy koralowe są szare bo oglądałem je w czarno-białym telewizorze, przekonał nas, że skończenie kursu w jeziorze w Polsce ma totalnie same plusy, bo kiedy nauczymy się pływać w trudniejszych warunkach, to w łatwiejszych wejdziemy w to jak świnia w kukurydzę i nie będziemy tracić czasu na szkolenie na urlopie, zamiast tego przeznaczyć go na czerpanie frajdy z nurkowania w przepięknych okolicznościach przyrody. A poza tym trzeba zobaczyć szczupaka w naturalnym środowisku! Tak więc basen poszedł gładko. Nauczyliśmy się sprawdzać sprzęt, obsługiwać kamizelkę wypornościową i utrzymywać neutralną pływalność – czyli coś w rodzaju stanu nieważkości w wodzie. Skończyliśmy część teoretyczno – basenową mega zadowoleni z siebie i pełni dobrych przeczuć, które jednak zweryfikowała część na wodach otwartych, w maju.
Otóż było to tak. Baza nurkowa Trytona mieści się w Chmielnie, nad jeziorem Kłodno. Jest tam zatopiony prawdziwy plac zabaw, są platformy na różnych głębokościach, klatki i rury przez które można przepływać, a nawet zatopiony autobus. Widoczność w sumie uzależniona od miesiąca, w maju i czerwcu całkiem niezła, tak nam powiedziano. No i że nie zmarzniemy, bo dostaniemy ciepłe pianki. W to ostatnie trudno mi było uwierzyć, no ale ludzie którzy nam to mówili wyglądali na całkiem pewnych siebie. Muszę przyznać, że totalnie nie doceniłem jak ważna jest ta część na wodach otwartych. Była nas szóstka, zajęcia teoretyczne mieliśmy razem, natomiast nurkowaliśmy po 2 osoby z instruktorem. Ku naszej radości, trafiliśmy na Waldka. Tyle, że pierwsze nurkowanie totalnie nas zawiodło. Złożyło się na to sporo czynników: po pierwsze musieliśmy wstać skoro świt, żeby dojechać na Kaszuby, po drodze były atrakcje w postaci zablokowanych na czas remontu dróg więc zdążyliśmy się pięć razy pokłócić i tyle samo pogodzić, byliśmy głodni, zmęczeni, było chłodno i padało, a na dodatek Dorotka dostała za ciasną piankę w której nie mogła wziąć głębokiego wdechu i pod wodą w sumie niewiele widziała. A mnie to już w ogóle. Jakoś tego dnia Waldkowe doświadczenie i spokój nie zadziałały, albo nie było jakiejś chemii i Dorotka postanowiła tego dnia do drugiego nurkowania nie podejść. Moja żona to twarda sztuka, a w wodzie mogłaby zawstydzić niejedną rybę, ale tym razem wyglądała jakby okoliczności ją tego dnia pokonały. Ja z kolei zanurkowałem drugi raz dołączając do innej grupy – ćwiczyliśmy zdejmowanie maski pod wodą i awaryjne dzielenie się powietrzem. Muszę przyznać, że nurkowanie w basenie nijak się ma do wód otwartych. Czujne oko dostrzeże, że w tych drugich jest bez porównania więcej ryb. Niezliczona ilość okonków, które wiszą sobie parę centymetrów nad platformą, zamyślone szczupaki wiszące w toni w drewnianych klatkach, obrzucające nurków oburzonym wzrokiem jakbyśmy nabłocili im w przedpokoju. Na basenie tego nie masz.
Przełomem był za to drugi dzień – trafiliśmy pod skrzydła Kasi – bardzo fajnej instruktorki, która dopiero zaczynała pracę w tej bazie nurkowej i byliśmy jej pierwszymi podopiecznymi. Kasi podejście do nas było absolutnym strzałem w dziesiątkę. Dorotka powiedziała jej co jej przeszkadzało we wczorajszym nurkowaniu a Kasia punkt po punkcie wyeliminowała wszystkie wczorajsze niedogodności. Pilotowała nas, ale pokazała nam, że możemy czerpać frajdę ze wspólnego nurkowania. Powiedziała, że nurkując nie jesteśmy odrębnymi jednostkami które pływają osobno, tylko mamy pływać razem jak dwie wyderki.
Zdjęcie poglądowe:

W końcu poczuliśmy w wodzie się jak partnerzy, którzy muszą się pilnować nawzajem, komunikować, wspierać i dbać o swoje bezpieczeństwo. Zrobiło się to w pewien sposób intymne, a już na pewno sprawiło, że poczuliśmy się naprawdę pewnie. Pamiętam moment, kiedy po ćwiczeniu z ratowania partnera, Dorotka oznajmiła, że ma już dość i jest zmęczona. Kasia powiedziała wtedy, że spoko, nic na siłę i zarządziła przerwę. Dorotka nadmuchała swoje skrzydło, żeby unosić się na powierzchni, a moim zadaniem było podtrzymać ją z tyłu, zapewnić jej bezpieczeństwo i pozwolić wypocząć. Jak w szkole rodzenia 🙂 Pogadaliśmy sobie i chwilę później bez problemu i na totalnym luzie dokończyliśmy ćwiczenie. Mówię wam, Kasia to mistrzyni świata w instruktorowaniu, szapoba i w ogóle jestem pod ogromnym wrażeniem.

Kulminacyjnym punktem szkolenia były dwa wyzwania: nurkowanie na głębokość 18 metrów, oraz samodzielne zaplanowanie i realizacja nurkowania z partnerem. To pierwsze wyglądało tak, że musieliśmy wypłynąć łodzią na środek jeziora gdzie boja wskazywała położenie platformy na 10 metrach. Zanurkowanie na 10 metrów poszło bez najmniejszych zgrzytów. Pozostało dotrzeć na 18-tkę. Byliśmy zaopatrzeni w latarki, nie bardzo wtedy jeszcze wiedziałem po co. Z pierwszej platformy wzdłuż liny poręczowej płynęło się do drugiej, położonej na głębokości 18 metrów, tam przybijało się piątkę i dzida z powrotem. Płynęliśmy we dwoje, trzymaliśmy się za ręce, a Kasia gdzieś tam przed nami lewitowała, mając na nas oko jak anioł stróż. Tu należy wspomnieć, że lina poręczowa szła jakieś pół metra nad mulistym dnem, wystarczyło, żeby któryś nurek przed nami (no dobra, albo my sami) zmącił muł z dna i już widoczność spadała. Widzieliśmy niewiele, momentami naprawdę bardzo niewiele, a kiedy komputer pokazał 18 metrów a jeszcze nie widać było platformy, poczuliśmy się trochę niepewnie – ale byliśmy w tym razem co mocno podnosiło na duchu. Dotarliśmy do platformy, Kasia nam pogratulowała żółwikiem i wyruszyliśmy w drogę powrotną wzdłuż poręczówki. Przesuwałem rękę wzdłuż liny, kciukiem przytrzymując latarkę, którą oświetlałem linę, a Dorotka trzymała mnie za rękę. Wtedy wzburzony muł poszedł w górę i zrobiło się czarno. Snop latarki oświetlający sploty poręczówki miał ledwie 5 centymetrów zanim z białego zrobił się żółty, potem brązowy i znikł zupełnie. Nie widzieliśmy Kasi, siebie nawzajem, w sumie nic, ale płynęliśmy dalej i czułem, że Dorotka trzyma mnie za rękę spokojnie, nie ściskając za bardzo, nie było więc powodów do niepokoju. Po paru minutach płynięcia w absolutnej ciemności widoczność się poprawiła i dotarliśmy do platformy na 10 metrach. Wynurzaliśmy się powoli – zgodnie ze wskazaniami komputera, odczekaliśmy 3 minuty na 5 metrach (przystanek bezpieczeństwa) i mogliśmy się już wynurzyć na powierzchnię.
I cyk, zaliczone!
Po powrocie do bazy zostawiliśmy latarki, zmieniliśmy butle z powietrzem i przed nami był ostatni sprawdzian – samodzielne nurkowanie. Kasia biernie obserwowała nasze poczynania kiedy to pochyleni nad planem podwodnych atrakcji ustalaliśmy dokąd płyniemy i potencjalne możliwości odwrotu. Zaplanowaliśmy zwiedzenie podwodnego placu zabaw i popłynięcie tam gdzie jeszcze nie byliśmy, czyli do jakichś przeszkód oznaczonych kwadracikami na planie. Weszliśmy do wody, sprawdziliśmy nawzajem sprzęt, ciśnienie, automaty i czy wszystko jest wpięte jak powinno, po czym zanurkowaliśmy. Popłynęliśmy zgodnie z planem, co jakiś czas komunikując się i sprawdzając ciśnienie w butli. Zupełnie nie odnotowaliśmy obecności Kasi, która gdzieś tam unosiła się nad nami jak duch. Był tylko jeden fuckup – okazało się, że przeszkody które były na planie oznaczone jako kwadraciki, które wziąłem za kolejne klatki, były tak naprawdę wiszącymi w toni rurami. Trochę w tym momencie zgłupiałem, bo początek rury widziałem, końca już nie. Nie wiedziałem jak są długie, a że latarkę oddałem wcześniej, to nie miałem czym poświecić, żeby nabyć tą wiedzę. I teraz tak, ja teraz wiem, że mogłem je normalnie opłynąć na tysiąc sposobów i się przekonać, ale w tamtym momencie się po prostu zafiksowałem, że jak jest rura to trzeba do rury. Wtedy mi wjechała druga błyskotliwa i przepełniona mądrością myśl do głowy, że w sumie to jest jakby egzamin, i Kasia jest bardzo spoko i w ogóle, ale w tym momencie ja gapię się na rurę, a Kasia wisi tam sobie u góry i mnie ocenia, a ja to w sumie nie wiem jak taki instruktor ocenia na egzaminie kursanta, który pcha się w jakieś rury jak gówno widać. Odwróciłem się do Dorotki i wymyśliłem na poczekaniu parę gestów które miały znaczyć „kochanie, nie mamy światła”, a które Dorotka najprawdopodobniej odczytała jako „jestem leszczem i boję się tam wpłynąć”. No ale mniejsza z tym, bo efekt był ten sam – wykazaliśmy się umiejętnością zarządzania kryzysem i wycofaliśmy do platformy, gdzie wytyczyliśmy sobie alternatywną trasę. Pokręciliśmy się to tu to tam i było naprawdę świetnie.
Przysięgam, że jedno nurkowanie ładuje baterie podobnie jak parę dni urlopu. Zresztą proszę uprzejmie:
I to było wszystko, oboje dostaliśmy klapsa w tyłek płetwą i certyfikat OWD SSI.
Ja spełniłem moje marzenie, a przy okazji zaraziłem nim moją partnurkę 🙂 Ale to, że nauczyliśmy się podstaw nurkowania to jedno – zyskaliśmy dużo więcej. Dowiedzieliśmy się niesamowicie dużo o sobie i o sobie nawzajem, a przede wszystkim o tym co nas łączy. Utwierdziliśmy się w przekonaniu, że jesteśmy świetnym teamem, troszczymy się o siebie nawzajem i uświadomiliśmy sobie jak bardzo dajemy sobie poczucie bezpieczeństwa. Mówi się: „chcesz poznać człowieka – zabierz go w góry” – ale to samo można powiedzieć o nurkowaniu. Jak się okazało, był to idealny prezent na rocznicę ślubu. Polecam!
Od tamtej pory byliśmy w Chmielnie jeszcze dwa razy, za każdym razem czuliśmy się pewniej i czerpaliśmy z nurkowania mega frajdę, chociaż wiadomo, jesteśmy jeszcze świeżynkami i póki co patrzymy na nurków z sidemountami czy w suchych skafandrach z nabożnym szacunkiem. Mnóstwo nauki przed nami.
A, i finalnie pokonaliśmy te nieszczęsne rury bez latarki.
Mam szczerą nadzieję, że to dopiero początek i że przed nami wiele nurkowań. No i że nurkowanie w Morzu Czerwonym będzie podobnie relaksującym przeżyciem. Jak nam nie podejdzie, będziemy się trzymać kaszubskich jezior i nurkowania ze szczupakami.
Stay tuned, bo to się niebawem wyjaśni.