Tatry 2022 – rozgrzewka

#drogipamietniczku, mam mieszane uczucia odnośnie spania w wagonie sypialnym. Po pierwsze najpierw urzekła mnie możliwość oglądania zachodzącego słońca i nadchodzącego zmierzchu leżąc przy wpół otwartym oknie. Sielanka trwała, dopóki pociąg nie zatrzymał się podstępnie na stacji Warszawa Wschodnia i iluminacja peronu odsłoniła więcej niż chciałbym pokazać. Dalsza podróż upłynęła już z zamkniętą roletą. Mimo wszystko przespaliśmy parę godzin i wysiedliśmy ok. 8 rano, lekko zryci podróżą, ale w sumie do rozchodzenia. Przepakowaliśmy się, przebraliśmy w outfit trekkingowy, oddaliśmy bagaż do przechowalni (bo apartament dopiero od 16-tej) i ruszyliśmy w trasę, żeby rozgrzać nogi przed kolejnymi dniami, bo plany mamy niemałe.

Na pierwszy rzut poszedł standardowo Nosal. Gdybym miał porównać Nosal do lokalu gastronomicznego, byłby to bez cienia wątpliwości McDonald’s. To taki fastfood wśród tatrzańskich szczytów, wejście do parku jest prawie że przy ulicy, dalej wchodzi się pod górę bardzo szybko i już można przybić sobie piątkę, że się zdobyło szczyt. Klientela też jest fastfoodowa, to tutaj można spotkać klapki Kuboty czy lekramówki z biedry, usłyszeć nieśmiertelne „mamooo, a mówiłaś, że to prosta góra”, albo „patrzcie jak się pchają” czy też „Maciusiu nie zrzucaj na panów kamyczków”. No ale jakoś nogi rozruszać trzeba. Potem zeszliśmy do Doliny Olczyskiej, gdzie zrobiliśmy sobie krótką przerwę nad naszym ukochanym strumieniem, który powinien być przepisywany na receptę dla osób ze zszarganymi nerwami, przysięgam, nie da się tam zrobić nieudanego zdjęcia. No i ruszyliśmy dalej, bo zaplanowaliśmy sobie odbić kawałek niżej i wejść na Kopieniec Wielki. I tu się zaczął mój dramat, bo przez całą drogę próbowałem wymyślić z jakim lokalem gastronomicznym kojarzy mi się Wielki Kopieniec i nie doszedłem do żadnego błyskotliwego porównania, co mi już totalnie nie dawało spokoju i byłem nieszczęśliwy. Bo tak, szlak na Kopieniec był względnie pusty, ci usatysfakcjonowani Nosalem sobie poszli, droga w górę lekko uciążliwa ale bez przesady, a sam szczyt nagradzał piękną panoramą. Kiedy zeszliśmy było już po 16 więc ogarnęliśmy checkin do apartamentu.

Z apartamentem jest ciekawa sprawa, bo w sumie wszystko jest jak na zdjęciach więc nie ma co się czepiać, pięknie, czysto i z fantastyczną łazienką, tyle że raz – cały dzień wył alarm przeciwożarowy, a dwa – pechowcy na wyższych kondygnacjach mają widok na budowę jakiegoś hotelowca, który jest „rewitalizowany” od fundamentów wzwyż, co im się super nie podoba, a my – szczęściarze z parteru mamy z okien widok na dwa Audi i Seata. No ale umówmy się, nie przyjechaliśmy tu pilnować aut tylko łazić po górach.

Potem udaliśmy się do biedry na kickoffowe zakupy (bo potem już możemy się zaopatrywać w lokalnych sklepikach, ale jak się jedzie koleją to sorry, trzeba najpierw kupić rzeczy, które normalnie by się zapakowało do bagażnika) i przy okazji wyjaśniła się zagadka gdzie się podziali wszyscy co byli na Nosalu. Poszli do biedronki.
O Biedronce nie będę pisał, bo jak ktoś widział Piekło Dantego to może sobie wyobrazić, dość że potem poszliśmy na romantyczną kolację w Czarciej Gospodzie, gdzie zasililiśmy organizmy czarcią dawką białek, protein i co tu ukrywać, węglowodanów, lekko obawiając się paragonu grozy, ale nic takiego się nie wydarzyło. Ceny w odniesieniu do jakości są naprawdę spoko.
Dorotka już śpi, bo ostry sygnał alarmu przeciwpożarowego który nadal wyje ululał ją do snu. I ja za chwilę dołączę, bo jutro mamy w planie atak na Kozi Wierch przez Kozie Czuby od strony Koziej – jakże by inaczej – Dolinki. Jest to część Orlej Perci do której żywię ogromny szacunek, ale jestem przekonany, że jesteśmy super przygotowani. Stay tuned!

Tatry 2022 – wyjazd

#drogipamietniczku Co za głupi pomysł żeby wyjeżdżać na noc. Pół dnia pakowania, finalnie zmieściliśmy się w planowanym gabarycie – 2 torby, 2 plecaczki plus gitara. Dorotka zapakowała 3/4, ja wypakowałem 1/4 i przepakowałem tam gdzie mi było wygodniej tudzież bardziej ergonomicznie plus dopakowałem swoje. Finalnie status wygląda tak, że Dorotka wie gdzie jest połowa rzeczy a ja mówię, że wiem gdzie jest druga połowa ale tak naprawdę to nie mam pojęcia i czekam na egzekucję, która niechybnie nastąpi jak tylko zostanę poproszony o wyciągnięcie czegoś. Czegowsumiekolwiek. Wszechświat już się zaczyna na mnie mścić bo za pół godziny wsiadamy w taksówkę a właśnie zaczęło padać, a zgadnijcie gdzie schowałem kurtki przeciwdeszczowe. Błagam, zgadnijcie, bo nie wiem 😀

(trochę później)

#drogipamietniczku, ostatni raz jechałem wagonem sypialnym… spuśćmy zasłonę milczenia na to ile lat temu, dość że było to też do Zakopanego, ale więcej nie mogę napisać bo paczka, z którą jechałem porobiła kariery i to by nie do końca licowało z aktualnym wizerunkiem publicznym. Ale pozdrawiam was mordeczki, wy wiecie co. KWTW.

No więc trochę się od tamtej pory pozmieniało. Przedział dwuosobowy, na powitanie steward skłonił się w pół i zapytał czy gra gitara, w oknie moskitiera i roleta, nie jakieś tam zachlapane strach pomyśleć czym zasłony z logiem PKP, dalej narożny stolik skrywający umywalkę, na nim herbatniczki i dwie butelki wody gazowanej, i nie nie myly państwo, nie zostawił ich poprzedni podróżny. To dla nas. I to w drugiej klasie!
No ciut lepiej niż w więzieniu.
Tylko ciut, bo mamy kosę z sąsiadami, Dorotka przez pomyłkę wpakowała im się do przedziału, a w sypialnych to jakoś bardziej nerwowi są ludzie. Jedyny zgrzyt to toaleta. Spędziłem w niej dobre pół godziny bo zauważyłem tabliczkę „Prosimy, zostaw to miejsce w takim stanie w jakim chciałbyś je zastać” a nigdzie nie było mopa.
Tak więc pędzimy sobie przez Ojczyznę, bursztynowy świerzop, pola, lasy, łąki, bez śpiewu na ustach bo ściany cienkie a sąsiedzi nas nie lubią. Tak serio to dobry deal, fajnie się jedzie. Obejrzę sobie odcinek the Expanse i idę w kimę. A rano – Taterki! Wooohooo

Świnica przez Zawrat

#DrogiPamiętniczku, dziś miało być grubo i było grubo. Obraliśmy za cel zdobycie Świnicy przez Zawrat a potem powrót przez Kasprowy Wierch. Wstaliśmy znowu o jakiejś absurdalnej porze, jeszcze ciemno było, złapaliśmy jeden z pierwszych busów do Kuźnic i w efekcie przed siódmą rano byliśmy już na szlaku. Znowu szliśmy do Murowańca przez Boczań, przyznam szczerze, że niewiele pamiętam z tego etapu trasy, gdyż jeszcze spałem, ale ponoć czas mieliśmy dobry. Dalej droga wiodła przez Czarny Staw, gdzie musieliśmy minąć szlak prowadzący przez mordercze schodki na Granaty, które to mijając obrzuciłem pogardliwym spojrzeniem. Schodki znaczy się, nie Granaty, bo do tych drugich żywię pełen szacunek. No i rozpoczęliśmy właściwy etap wyprawy. Zawrat (2159m) jest przełęczą, będącą skrajnym punktem Orlej Perci. Można na niego wejść wersją easy (od Doliny Pięciu Stawów) albo hard, od Czarnego Stawu – to ta nasza.

Zawrat zdobyłem (dzięki mojej kochanej żonie, która będzie to czytać :D) od tej strony już dwukrotnie, ale za każdym razem jest sporo emocji. Na początku jest coś a’la schody, i tu mamy sprzeczne wrażenia – ja skakałem szczęśliwy z kamienia na kamień chwaląc urozmaicony szlak i złorzecząc na schodki na Granaty, którym cały czas nie mogę wybaczyć, że doprowadziły mnie na skraj wytrzymałości fizycznej i psychicznej, z kolei Dorotce jakoś tym razem nogi odmówiły posłuszeństwa i ewidentnie się na tym fragmencie męczyła, jak nie ona.
A potem już robi się fajnie – są ułatwienia w postaci klamer i łańcuchów, ale starałem się przechodzić szlak na czterech łapkach, wspinając się i nie korzystając z żelaza. Sporo nagrywałem, ale 90% materiału wyrzuciłem do kosza, bo za bardzo macham łbem, nie umiem jeszcze nagrywać z głowy. Grunt, że na filmie chyba widać i wysokość i ekspozycję. Pogodę mieliśmy całkiem spoko, chociaż były alerty burzowe na popołudnie (czyli już po naszym powrocie) i zbierały się chmury nad górami, ale jeszcze dość wysoko.

Z Zawratu po krótkim wypoczynku i analizie czy z tego szarego co się zbiera na szczytach to coś będzie czy nie, uznaliśmy, że nie będzie i ruszyliśmy na Świnicę. O, i tam proszę państwa była bajka. Widok cały czas na panoramę Doliny Pięciu Stawów, która jest dla mnie bezdyskusyjnym hitem jeżeli chodzi o walory wizualne. Spora ekspozycja („Shrek, jak w dół patrzę”), praktycznie cały czas to łańcuch, to wspinaczka na czterech łapkach. Jedyny minus to to, że na którymś łańcuchu Dorotka doznała kontuzji stawu biodrowego i zrobiło się przez moment poważnie. Ale to twarda sztuka, powiedziała, że ma jeszcze dwie ręce i nogę i żebym nie histeryzował z wzywaniem śmigła. No i faktycznie rozruszało się po jakimś czasie. W ogóle szlak z Zawratu na Świnicę jest jednokierunkowy, co nie przeszkadzało – jak naliczyliśmy z Olgą – 30 cymbałom pchać się pod prąd, co totalnie stanowi zagrożenie (mijanie się na łańcuchu na pionowej ścianie to po prostu głupota). Anyway 20 m. pod szczytem Świnicy Dorotka z uwagi na biodro odpuściła i poszła w kierunku Kasprowego, a na górę wszedłem już tylko z Olgą.

Widoki piękne, chociaż jeżeli mam być absolutnie szczery to nie widzę różnicy czy Kościelec, czy Świnica, czy Granaty, nie odróżniam jednej zapierającej dech w piersiach panoramy od drugiej. Ale za to czerpię przyjemność z pokonywania przeszkód w trakcie wchodzenia i potem jak zejdę to jestem dumny, że przeżyłem, to chyba też jest spoko.

Wróciliśmy spokojnie przełęczą świnicką do Kasprowego, lekkim spacerkiem, zatrzymując się dwa razy na chillowanie, wygniatając tyłkami trawę parku narodowego i wprawdzie siły na zejście z Kasprowego na nogach jak najbardziej były, to z uwagi na biodro Dorotki, kupiliśmy bilety na kolejkę z Kasprowego do Kuźnic.

Recovery 2

#DrogiPamiętniczku, z kronikarskiego obowiązku podaję, że dziś rzeczywiście mieliśmy dzień na regenerację, o ile regeneracją można nazwać pięciokilometrowy marsz doliną Olczańską i przełęczą pod Nosalem. Mam wrażenie, że są ludzie, dla których to by nosiło znamiona aktywnie spędzonego dnia, po którym dopiero będą się regenerować robiąc nic. Spacer zakończyliśmy w Jaszczurówce, w której podobno są salamandry plamiste ale żadnej nie zauważyłem, wystosuję w tej kwestii do TPN list otwarty, albo napiszę opinię w Google, aż im w pięty pójdzie. Mam wrażenie, że salamandra to tak samo mityczne stworzenie jak świstak, bo nie widziałem jeszcze żadnego chociaż co i rusz ktoś pokazuje „o, świstak, tam, na kamieniu” a tam nie było żadnego świstaka, wiem, bo przechodziłem. Kozice i misie są, to mogę potwierdzić, ale jestem na razie świstakowo – salamandrowym agnostykiem.

Ponadto przeszliśmy dziś po Krupówkach. Rzeczywiście jest tyle ludzi co pokazują media i memy. No i ceny mocno skoczyły od zeszłego roku, przynajmniej w niektórych lokalach. Średnia pizza (i to nie z truflami) za 49 złotych to już rozbój na miarę Lipton Ice Tea 0.5 litra w Murowańcu po 10 zł za sztukę. Niektórym przedsiębiorcom w kwestii ustalania cen za bardzo wszedł etos Janosika, kiedyś tylko placek był po zbójnicku, aktualnie niemal wszystko jest po zbójnicku. Niedługo kelner pod koniec posiłku będzie pytał „przepraszam, czy czują się już Państwo wystarczająco obrabowani, czy może podać deser?”.

Tyle na dziś, przepraszam najmocniej ale idę spać, ponieważ jutro mamy w planie Świnicę przez Zawrat a więc znowu będzie grubo.

Granaty

#DrogiPamiętniczku, dzisiejszą trasę wybrała Olga. Przeszły ją z Dorotką dwa lata temu. Granaty są powszechnie znane jako najłatwiejsza – podkreślam – najłatwiejsza część Orlej Perci. Jako, że mam już zaliczony odcinek od Zawratu do Koziej Przełęczy i było fajnie, uznałem że wciągnę tą trasę nosem. O jakże się myliłem.

Początek to część którą trzeba odbębnić, czyli dostanie się z Kuźnic do Murowańca – schroniska na Hali Gąsienicowej. My wyruszyliśmy do Kuźnic busem, kilka minut, ale zawsze to parę km mniej w nogach.

Jeżeli chodzi o schronisko, tu muszę wyrazić swój sprzeciw wobec komercjalizacji tego obiektu, który po trafieniu w ręce prywatne, zarabia praktycznie na wszystkim, w tym, o zgrozo, na toalecie w schronisku. Bo wiecie, zawsze było tak, że się wchodziło do wc, którego wprawdzie standard dalece odbiegał od zachodniego, a w ramach podziękowania w dobrym tonie było pozostawienie opłaty w stojącej przy drzwiach puszce. Natomiast w tej chwili nie dość, że postawili bramki jak w metrze, automat na monety i płatności zbliżeniowe odblokowujące bramki, to jeszcze przy bramkach stała dziewczyna w mundurze do złudzenia przypominający ten z gwardii jej ekscelencji z Seksmisji, pilnująca żeby za każde siku opłata była pobrana. Zapłaciliśmy, ale niejeden turysta otwarcie manifestował swoje niezadowolenie z nowych zasad wykonując performance na murze oraz w krzakach obok schroniska.

Po obejściu połowy Czarnego Stawu, drogę na Granaty rozpoczynają schodki. Nie, nie schodki. Siedemnaście kręgów piekła w postaci schodków. Ciągną się w nieskończoność pod kątem 45 stopni i nie wiem czy dla wszystkich te schodki są takim problemem, czy tylko dla mnie (bo po wczorajszym recovery day spałem tylko 5 godzin i nie byłem w formie), w każdym razie te schodki to naprawdę horror. Po nich już było fajnie – kilka prostych łańcuchów ale ogólnie szlak mocno wyrzeźbiony, więc przy podejściach zawsze było czego się złapać. I lepiej było to robić, bo szlak opływa w ekspozycje więc jest bardzo ciekawie. Powrót do Kuźnic ledwie pamiętam, bo już w Murowańcu byliśmy wypruci, a stamtąd jeszcze dwie godziny marszu…