Dziś #drogipamietniczku liżemy rany. Padłem przed 23-cią, obudziłem się o 5 rano i najpierw czeknąłem meteogram, żeby się upewnić że dziś na bank burze i deszcz i Dorotka nie wyciągnie nas na aktywne recovery 10km po górach, a potem sprawdzałem co mnie boli i uznałem, że łatwiej będzie jak sprawdzę co mnie nie boli. Ale czujemy się wyśmienicie bo zdobyliśmy Kozi!!! Ale po kolei.
Liczby wyglądają następująco: za nami 14 godzin w górach – 20 km marszu przy przewyższeniu 1245m (tyle w górę i w dół musielismy pokonać). Na plecach plecak o wadze 10kg (w środku woda, izotonik, dwie uprzęże, kask, czołówka, powerbank, kamera, coś cieplejszego, prowiant).
Rano, przed szóstą, dzida do Kuźnic a potem mozolne 2 godziny przez Boczań, do Murowańca – schroniska na Hali Gąsienicowej. Po drodze z każdym krokiem analizowałem ciężar plecaka i doszedłem do wniosku, że jestem frajerem bo zamiast dźwigać 3kg płynów mógłbym zrobić z cytryny i miodu 500ml koncentratu izotonikowego, potem w Murowańcu kupić 2×1,5l wodę i izotonik zrobić już w górach. No trudno.
W ogóle z Tatrami jest ten problem, że samo przejście szlaku to połowa sukcesu. Ale do szlaku trzeba najpierw dojść a potem z niego wrócić. Jakby to porównać (znowu) do gastronomii, to wyobraźcie sobie, że idziecie do restauracji bo macie ochotę na dajmy na to na żurek i grillowany filet z kurczaka. Przychodzi kelner i mówi spoko, ale w tym lokalu najpierw trzeba zjeść trzy talerze pomidorowej. A kiedy już zjedliście wiadro pomidorowej, żurek, drugie i macie już totalnie dość i prosicie o rachunek, kelner kłania się w pół i przynosi rzeczony rachunek wraz z kolejnymi trzema talerzami pomidorowej.
Fast forward do Koziej Dolinki, w której skończyliśmy nasze poprzednie nieudane podejście. Morale: 10. Poziom płynów: 90%. Czas: bardzo dobry – szybciej niż na drogowskazach, o tych w ogóle napiszę kiedy indziej. Ludzi na szlaku coraz mniej, z tego względu, że po drodze zaczynały się inne, dość popularne szlaki. Dość szybko wspięliśmy się w okolice Koziej Przełęczy i przed pierwszymi łańcuchami ubraliśmy uprzęże i włożyliśmy kaski. Na moim miałem kamerę ale jako, że nie mam za bardzo doświadczenia w kręceniu filmów głową, ustawiłem ją za nisko i czasem zapominałem, że nagrywam, więc machałem głową i finalnie wyszło słabo, sami zobaczycie.
Do rzeczy, Kozia Przełęcz to miejsce, w którym trzy lata temu skończyliśmy zdobywanie Orlej Perci. To miejsce kończy się drabinką, pod którą jest kilkadziesiąt metrów niczego, więc po ostatnim szczebelku trzeba chwycić łańcuch po lewej i lekko trawersując zejść do przełęczy, żeby zacząć wchodzić na Kozie Czuby. W tym właśnie miejscu włączyliśmy się do ruchu, zdając sobie sprawę, że nie będzie odwrotu. Szlak na Kozi Wierch jest jednokierunkowy więc musimy go przejść, alternatywą byłby powrót śmigłowcem TOPR 😉 Szło się zasadniczo dobrze. W wielu miejscach pozbawionych ułatwień w postaci klamer i łańcuchów trzeba było mocno skupić się na każdym następnym kroku kontrolując wyważenie ciała (mając w pamięci 10kg na plecach, które przesunęło środek ciężkości). Nie zamulaliśmy za bardzo i szliśmy podobnym tempem co inni zdobywcy Orlej dzięki czemu nikt nie chciał nas wyprzedzać w trudnych miejscach co wiązałoby się z niepotrzebnym ryzykiem. Fakt faktem, taka wspinaczka angażuje całe ciało. Podciągając się na rękach wypycha się nogami i trzeba jednocześnie analizować gdzie jest najlepsze miejsce na postawienie nogi tudzież uchwyt dla dłoni. Nie myślisz o tym, że pod tobą jest kilkaset metrów w dół, bo ręce nie utrzymają cię długo w jednej pozycji, więc jest tylko jedna droga – w górę.
W ten sposób pokonaliśmy komin, kilka trawersów i podejść pod Kozie Czuby. Tam przywitaliśmy się z fajnymi ludźmi, którzy weszli przed nami i trochę popsuliśmy im świętowanie zdobycia Koziego Wierchu i przybijanie piątek wyjaśniając, że do Koziego jeszcze trochę. Bo przed nami było najtrudniejsze miejsce – zejście z Kozich Czub i podejście pod Kozi Wierch. Przy zejściu skorzystaliśmy z uprzęży – czuliśmy już zmęczenie i emocje po wspinaczce na Czuby, zresztą wyglądało hardocorowo. To najbardziej korkujące się miejsce na tym odcinku, część ludzi się tam blokuje. Schodziło się po łańcuchach po w zasadzie gładkiej ścianie. Ciśnienie poniósł mi gość, który schodził tuż za mną, prawie nie używał łańcuchów i wisiał mi praktycznie nad głową kiedy schodziłem. Dorotka parła naprzód jak kozica. Po zejściu z Czub czekało nas od razu podejście kominkiem na Kozi Wierch. Kominek to taka pionowa szczelina, wzdłeż której się włazi, rzecz jasna z pomocą ułatwień w postaci łańcuchów. Ten miał na oko około 50 metrów. O dziwo był całkiem spoko, były miejsca w których można się było nawet na moment zatrzymać i parę sekund odpocząć. Po przejściu kominka trzeba było przejść kawałek na czworakach i w końcu trafiliśmy na naszych znajomych, którzy ponownie przebijali sobie piątki i już zasłużenie cieszyli się widokiem z Koziego Wierchu. Opisałem trochę na chłodno, ale mózg non stop produkował adrenalinę. Jestem z nas mega, mega dumny bo to naprawdę trudny szlak, kondycyjnie, technicznie i psychicznie! ❤️ Dobre pół godziny chillowaliśmy na szczycie ciesząc oko widokami i dzieląc się wrażeniami – a potem zeszliśmy w stronę Granatów. Przyznam, że nie widziałem żadnego filmu na YT z tym odcinkiem i zaskoczył mnie upierdliwością. Łańcuchy były w miejscach tak sobie potrzebnych, a zejście długim żlebem też nie do końca wiadomo było czy pokonać na czworakach w dół czy dupoślizgami. Bardziej nas to zmęczyło psychicznie niż fizycznie. Finalnie po dotarciu na Granaty uznaliśmy, że wracamy, bo odwołując się do mojego porównania z gastronomią, pomimo że mieliśmy już pełne brzuchy, czekały nas jeszcze trzy talerze zupy pomidorowej.
Przed nami jeszcze dwa dni, na które plany uzależnione są od pogody. Meteogramy zmieniają się z dnia na dzień o 180 stopni. Co będzie jutro – zobaczymy… 🙂