Tatry 2022 – Orla Perć Tatr Zachodnich

Powiem Ci #drogipamietniczku, że ten dzień miał wyglądać zupełnie inaczej ale i tak jestem zryty jak koń po westernie. No więc jak pisałem mieliśmy na dziś ambitny plan zdobycia Koziego Wierchu, ale jakoś tak wyszło, że spaliśmy mega długo, bo obudziliśmy się o 6:30 – i nie była to taka rześka pobudka, że ochlapujemy twarz wodą, wrzucamy plecaki na plecy i dzida w góry. Nie nie, kawa, śniadanie, a może jeszcze przemyślmy, bo może na spokojnie, skoro wczoraj był taki intensywny dzień… Od słowa do słowa postanowiliśmy wsiąść na rowery w Dolinie Chochołowskiej, dostać się do schroniska, stamtąd szlakiem zielonym dojść do przełęczy pod Wołowcem, dalej na Wołowiec i słowackie Rohacze, ile zdążymy. To już samo w sobie nie brzmiało jak lajcik zaraz powiem dlaczego, ale jakoś nikt nie wniósł sprzeciwu – i wyruszyliśmy.
Rowery na Chochołowskiej mamy już przećwiczone – wypożyczalnie oferują naprawdę dobrze przygotowane rowery górskie, które poradzą sobie na dość wymagającej trasie. A w drodze powrotnej, po długiej wędrówce – o czym miałem się ponownie dziś przekonać – człowiek ma ochotę zejść i całować pedały cudownej maszynie, która sprowadza człowieka ekspresowo do wejścia TPNu. Anyway podróż rowerem w tamą stronę bez przygód – może poza tym, że kiedy mijaliśmy jakąś rodzinę usłyszałem „Patrz Marzena – na rowerach. A tu nawet konie na piechotę chodzą”. Nie zdążyłem się nad tym głębiej zastanowić, bo dojechaliśmy do schroniska.
Dalej ruszyliśmy zielonym szlakiem na przełęcz pod Wołowcem. Tatry Zachodnie to starsze góry niż Wysokie, mało tam wspinaczki, ostrych grań, po prostu 99% czasu to dreptanie pod górę. Widoki przepiękne, to prawda, ale Jezus Mario, jak ciężko się szło. Stwierdziłem w trakcie drogi, że włażenie na tą przełęcz można porównać do wychowywania nastolatków. Ciągle pod górę, za każdym zakrętem kiedy człowiek ma nadzieję, że będzie płasko, a tam kolejna góra. I owszem jak się zatrzymać i rozejrzeć to można być dumnym z drogi, którą się przeszło, ale jak tylko ostry ból w udach lekko zmaleje, idzie się dalej. Podzieliłem się tą myślą z Dorotką, okazało się, że ona miała identyczne skojarzenia, co dobitnie wskazuje jak dobrym jesteśmy teamem i jednocześnie sporo mówi o naszych dzieciach 😀
No więc z przełęczy (były kozy!) musieliśmy wejść na Wołowiec co było kolejnym sprawdzianem wytrzymałości organizmu, bo z przełęczy podejście wyglądało na banał, ale ta góra ma to do siebie, że im wyżej się wchodzi tym robi się wyższa, ktoś to powinien zbadać… dalej ruszyliśmy na słowackie Rohacze. Znowu godzina w dół i godzina ostro w górę. Rohacze są w ogóle zwane „Orlą Percią Tatr Zachodnich”, no ale szanujmy się, już mówiłem jak wygląda łażenie po Zachodnich, „Orla Perć?” No kamon! Okazuje się, że strasznie ich nie doceniłem a one mi to boleśnie oznajmiły. Po początkowym wdrapywaniu się po ostrych skałach, co jest mega przyjemne jak się ma w miarę wypoczęte nogi (a my na nich ledwo staliśmy) przyszła kolej na zabezpieczoną łańcuchami grań. Petarda. Naprawdę trzeba tam mocno uważać, bo przy lęku wysokości albo przestrzeni mogłoby człowieka odciąć. Ja to dość mocno przeżyłem, bo po kilku godzinach „wychowywania nastolatków” nie mogłem już do końca liczyć na szybką reakcję nóg i wchodzenie wymagało mega skupienia i słuchania organizmu. Czas pozwolił nam tylko na zdobycie pierwszego, Ostrego Rohacza – stoi tam ich kilka obok siebie. Musieliśmy wracać żeby zdążyć na ostatni autobus i w drodze powrotnej zdobyliśmy jeszcze Rakoń i Grzesia, obrzuciwszy pogardliwym spojrzeniem zielony szlak z którego przyszliśmy i taktycznie ominąwszy Wołowiec dzięki jakiemuś dobremu człowiekowi, który powiedział nam, że istnieje uczęszczany trawers, pozwalający ominąć ten wredny szczyt. No i jesteśmy w domu. Spaliliśmy milion kalorii przez 9h marszu. A miało być spokojniej…
Jeszcze jedna rzecz o której nie napisałem (dzięki Grzegorz Jabłonka) – w Zachodnich jest pusto. Ale tak pusto pusto. Na palcach można policzyć ludzi, których mijaliśmy, na szczycie Grzesia i Rakonia nie było nikogo. Kosmiczne uczucie. To samo Rohacz – tam po łańcuchach szliśmy zupełnie sami.