Dziś mieliśmy recovery day, czyli czysto teoretycznie wypoczynek przed trudniejszą trasą, co w naszym wykonaniu oznacza mniej więcej tyle, że dziś trochę mniej miałem ochotę odebrać sobie życie ze zmęczenia. Sytuację uratowała Olga, która jednak zdecydowała się wyzdrowieć i dołączyła do nas.
Wypoczynek podzieliliśmy na dwa etapy – pierwszy to mordercza (w jedną stronę, a mega przyjemna w drugą) trasa na rowerach jeszcze raz po Chochołowskiej (kamienie, schody, pisałem o tym tutaj) na epicką szarlotkę z jagodami, a potem w drugą stronę. I tu muszę napisać o Oldze, która od paru lat z niezrozumiałych przyczyn była obrażona na rowery, a dziś pojechała w czysto terenowych warunkach w tempie zawodowca MTB. Przysięgam, nie spodziewałem się że najtrudniejszy odcinek można pokonać tak szybko i postawiłem sobie za punkt honoru dotrzymać jej tempa co było niełatwe i w ogóle w kilku miejscach słyszałem już „Anielski orszak niech twą duszę przyjmie”. Po prostu szacun i czapki z głów, bez cienia przesady!
A potem wyskoczyliśmy na spacer Kościeliską do Wąwozu Kraków i Smoczej Jamy, potencjalnie padł jeszcze pomysł, żeby iść do Mylnej, ale schodziło z niej tyle osób, że podejrzewaliśmy, że na wejście czeka tyle samo i ta myśl nas skutecznie zniechęciła. Generalnie niby nie zrobiliśmy nic poważnego jak na góry, ale jednak masa przeżyć w porównaniu do przeciętnego dnia w roku więc mój organizm postanowił zapewne w celach regeneracji wyłączyć wszystkie zbędne procesy myślowe odpowiadające m.in. za orientację w terenie i posługiwanie się gotówką. To pierwsze w sumie nigdy nie było jakimś hitem, ale to drugie przejawiało się konkretnie tym, że w karczmie chciałem zapłacić rachunek 109zł, wyciągnąłem z portfela banknot stuzłotowy, mając chyba wrażenie, że daję dwusetkę, pani przy kasie czeka na resztę, a ja tak samo, tyle że od niej. Krótkie mierzenie się wzrokiem, po którym wywnioskowałem, że pewnie ma problem z wydaniem, więc triumfalnie wręczyłem dyszkę i oznajmiam „to proszę mi wydać 100”. A pani mówi: „ale pan dał 100”. Więc już na tym etapie powinienem zatrybić co się stało i powiedzieć, „a faktycznie, miłego dnia, dziękuję” bo pani miała już swoją kasę. Ale nie dzisiejszy ja. Ja na to „o, sorry, sorry” zabieram jej stówkę i daję dwusetkę i chcę odchodzić :D. Pani już była lekko zdezorientowana moimi skillsami, bo co tu się właśnie wydarzyło, ale szybko uznała, że ma do czynienia z poważną niepełnosprawnością umysłową, więc zatrzymała mnie słowami „Ale to była pana setka”, ja na to, że no moja. Pani już nie miała na mnie siły, wydała mi resztę w postaci dwóch 50-tek i odesłała z Bogiem, pewnie w duchu martwiąc się o mnie jak ja sobie w życiu poradzę. Do mnie dopiero sto metrów później dotarło do mnie, że prawdopodobnie będę legendą dnia i że lokal jest dla mnie spalony, choć mają obłędne pierogi z mięsem.
No i wszyscy już poszli spać bo po udanym recovery day jutro atakujemy Granaty albo Świnicę od strony Zawratu, jedno i drugie grube… Trzymajcie kciuki