Czerwone Wierchy i… koniec

Dramat. Po wykańczających Rysach powinniśmy mieć day off, ale wcześniej bezrefleksyjnie kupiliśmy na ten dzień bilety na kolejkę na Kasprowy z myślą, że przejdziemy Czerwone Wierchy. Kiedyś już na nich byliśmy ale widzieliśmy wtedy tylko mgłę i kozice, a podobno ten szlak ma widokowo do zaoferowania o wiele więcej. I rzeczywiście ma, bo tym razem nie widzieliśmy kozic za to przepiękne widoki. Jedyny problem to nogi z betonu. Znaczy u mnie i Olgi, bo moja żona ma kości z vibranium a stawy z tytanu i im dłużej chodzi po górach tym bardziej chce chodzić po górach, o czym uważam powinno się informować przed ślubem a nie tyle lat po.

Po drugim z czterech szczytów – Małołączniaku zbuntowaliśmy się z Olgą i wymusiliśmy powrót ku cywilizacji, niebieskim szlakiem. Finalnie i tak skończyliśmy z 17 km na liczniku a stopy bolały mnie tak, że musiałem po powrocie zostawić je w przedpokoju razem z butami.

I to zasadniczo zakończyło nasz 10-dniowy wypad w góry.
Finalnie w liczbach wyszło następująco:

dystans – 207,7 km w nogach
energia – 17364 spalonych kcal w czasie wędrówek
wysokość – wleźliśmy na 1537 pięter (+/- 4600m)
zdobyte szczyty – 11 plus Zawrat, który powinien się liczyć jako szczyt, oraz przełęcze, doliny i jedna jaskinia
skonsumowane szarlotki w schroniskach – 7 (w tym ja tylko jedną :D)
Zaobserwowana fauna:
owca – pierdylion
sarna – 2
wiewiórka – 3 (ale po słowackiej stronie więc raczej wewericzka)
bezszyjnik – 2 (polski i słowacki)
lis – 1
jaszczurka – 1
kozica – 0
świstak – 0
świzdag – 1

Jak zwykle never again 😀