Rysy

Kulminacyjnym punktem tegorocznej wyprawy miało być zdobycie dachu Polski, czyli Rys, które ostatnio urosły i już nie mają 2499 tylko dumne 2500m nad poziomem morza. Rysy były marzeniem Dorotki, która w polskich Tatrach była już właściwie wszędzie, a ten szczyt górujący nad pozostałymi, wydawał się niedostępny i nieosiągalny. Na Rysy wiodą dwa szlaki – jeden po stronie Polski – z Morskiego Oka przez Czarny Staw pod Rysami, dość trudny – zwłaszcza pod koniec, chyba drugi po Orlej Perci w rankingu najbardziej wymagających szlaków w Polsce. Z kolei po stronie słowackiej to lajcik, praktycznie bez ekspozycji i większych utrudnień. Kondycyjnie i pod względem umiejętności totalnie dalibyśmy radę wersji polskiej, ale z kilku powodów zdecydowaliśmy się na słowacką: po pierwsze – chcieliśmy wchodzić polską, schodzić słowacką, ale z powodu Covida busy przewożące turystów ze Słowacji do Zakopca nie jeżdżą więc stworzyło to pewien problem logistyczny. Po drugie, dzień wcześniej lało toteż spodziewaliśmy się mokrej skały i śliskich łańcuchów, a to średnia przyjemność na trudnym i nieznanym szlaku. A po trzecie powoli kończą nam się polskie Tatry i chcieliśmy się obwąchać ze słowackimi.

Wstaliśmy o jakiejś absurdalnie wczesnej porze, po czwartej. Jeden z niewielu dni w roku kiedy mam okazję obejrzeć wschód słońca. Dojechaliśmy do Szczerbskiego Jeziora i zostawiliśmy auto na parkingu blisko wejścia na szlak. Trafiliśmy akurat na moment kiedy lato w górach zmieniło się we wczesną jesień i temperatura spadła dość mocno, poza tym zrobiło się pochmurno i lekko ponuro, ale i tak mogliśmy docenić bardzo malowniczy szlak, który wiódł najpierw przez las, a potem też przez las ale jego krawędzią, na zboczu góry, żeby powyżej linii kosówki zmienić się w znany z naszych Tatr wysokich księżycowy krajobraz kamieni leżących na kamieniach, wśród innych kamieni. W międzyczasie jest krótki odcinek z łańcuchami, ale umówmy się, że nie wiem po co, bo w górach zdarzają się trudniejsze przejścia nie zabezpieczone niczym, a tu łańcuch, klamry, metalowe schodki, dywan, consierge pytający czy przenieść ci plecak, po prostu przerost formy nad treścią. Tuż przed szczytem po słowackiej stronie znajduje się schronisko (z uwagi na trudno dostępną lokalizację zaopatrzenie wnosi się na plecach wolontariuszy, tzn. można na dole wsadzić sobie na plecy drewniany stelaż z ładunkiem i wtachać na górę 10kg ziemniaków czy innych towarów w zamian za herbatkę). A 40 minut marszu pod górę dalej, względnie proste podejście pod szczyt. I ta-dam, Rysy zdobyte 😀

Jak mówiłem, było pochmurno, słowacką stronę widać było przepięknie, za to na szczycie tam gdzie usiedliśmy, mieliśmy widok na chmurę, więc założyłem, że to Ojczyzna. Dorotka poszła pozwiedzać, a my z Olgą wpadliśmy na pomysł, żeby zrobić happening i z najwyższego punktu w Polsce wystawić tyłek na Nowogrodzką, co na pewno wywołałoby odpowiedni oddźwięk w mediach, ale dobrze, że tego nie zdążyłem zrobić, bo kiedy Dorotka do nas wróciła, powiedziała że to białe to nie Polska, tylko Słowacja od wschodniej strony i mógłbym wywołać skandal dyplomatyczny wypinając się na niewłaściwą osobę. Trudno, zawsze po powrocie będę mógł zrobić podobny happening, tym razem w najniższym punkcie w Polsce, tylko nie wiem czy medialnie będzie lepiej w Raczkach Elbląskich czy w Marzęcinie. Do przemyślenia.

A w ogóle ze Słowakami jest o tyle zabawnie, że jak próbowaliśmy zagadać po angielsku to machali tylko ręką i odpowiadali po słowacku, wtedy my po polsku i się doskonale rozumieliśmy. Bardzo mało turystów w ogóle, w większości Słowacy, ale słyszeliśmy też inne języki. Generalnie mamy bardzo pozytywne odczucia i na pewno wrócimy na Słowację, tym bardziej, że Tatry Wysokie, tylko w 1/3 są na powierzchni Polski, reszta jest u naszych sąsiadów.

Trasa nas maksymalnie zryła, pomimo że nie była trudna, to z całą pewnością długa. Przeszliśmy prawie 23 km. Ale najważniejsze, że jedno marzenie spełnione 🙂