#drogipamietniczku dzisiejszy dzień to wyprawa łódką na Dolphin House. O miejscu tym wiedzieliśmy tyle, że podobno bywają tu delfiny ale to nie jest jakaś reguła więc żeby się za bardzo nie jarać. Ale za to jest to super spot nurkowy. Dla Dorotki to pierwsze nurki po faraonie więc zastanawialiśmy się czy da radę. Ok. 11-tej dotarliśmy na marinę, gdzie po wyjściu z busa obległy nas małe dzieci, które chciały nam opchnąć koraliki. Grzecznie odmawiamy, bo po pierwsze jak się kupi od jednego to jest się potencjalnym klientem pozostałych, a po drugie – jak nam kiedyś wyjaśnił któryś przewodnik, dzieciaki nie chodzą do szkoły bo tu mogą zarobić, a my bardzo chcemy żeby chodziły do szkoły. Na łódkę z mariny dostarczył nas mały Zodiak, po 10 osób na podwózkę, tam czekały już nasze nurkowe rzeczy. Ogarnęliśmy sprzęt, Dorotka dostała tabletkę szczęścia (na chorobę morską) i w drogę. Rejs trwał 40 minut. W tym czasie nie działo się nic niezwykłego poza tym, że widzieliśmy latające ryby, a to zawsze robi wrażenie. Naszym divemasterem był Rami, na briefingu powiedział nam, że pierwszego nura zrobimy na otwartej rafie, pomiędzy pięknymi kolumnami rafowymi. Drugi nurek z kolei będzie w kanionie. Ubraliśmy się i tradycyjnie „plof” z łódki. Poszło gładko. Faktycznie piękne dywany raf, też dotknięte bieleniem, ale wciąż dużo w nich życia. Z fauny poza błazenkami których tym razem było w opór, było pełno drobnych mieszkańców rafowych kolumn, którzy w ilościach liczonych w tysiącach synchronicznie wypływają i wpływają do korali. Wygląda to jakby rafa oddychała.
Muszę przyznać, że zły byłem na siebie bo ja z kolei wyoddychalem za dużo i za szybko, a to zwykle oznacza skrócenie zabawy innym, bo w nurkowaniu tak jak w górach tempo i odwrót dostosowuje się do najsłabszego uczestnika, w tym przypadku do tego komu kończy się gaz we flaszce. Na szczęście Rami zostawił mnie i Dorotkę tuż obok tabliczki z nazwą łodzi (zwisającą z łodzi na 5m linie) i popłynęli z resztą nurków zwiedzać dalej. My odczekaliśmy tam przepisowe 3 minuty i wyszliśmy z wody.
W przerwie powierzchniowej padło pytanie czy ktoś chce zobaczyć delfiny. Delfiny! Czy CHCE! Nie zdążyłem zdjąć pianki i już siedziałem w Zodiaku. Delfiny in the wild to dla mnie legendarne stworzenia, jak świstaki. Jedne i drugie widziałem tylko w niewoli. Mahmoud dał nam kamizelki, bo jak się dowiedzieliśmy, bez kamizelek tu nie wolno. Te gwarantują że komuś nie przyjdzie do głowy zanurkować do nich, a to ich strefa relaksu, chroniona prawem. Zodiak podrzucił nas na miejsce, zwolnił i miałem powtórkę z wyskakiwania na komendę Mahmouda (płetwy w środku, dupa na zewnątrz). Pokazał tylko ręką „płyńcie tam, 3, 2, 1…” – plof. Zobaczyliśmy je od razu. Najpierw mama z młodym, dosłownie kilka metrów pod nami. Za nimi ławica kilkunastu delfinów, potem jeszcze jedna. Prawie na wyciągnięcie ręki! Coś niesamowitego! Chciałem zrobić zdjęcia ale moja kamera znowu sama weszła w tryb samowyzwalacza i po naciśnięciu migawki kiedy w kadrze miałem ujęcie życia, zobaczyłem na ekranie „5… 4… 3…” i popłynęły. Ale widziałem je – spełniło się kolejne marzenie
Przyszła pora na drugiego nurka, w kanionie. Muszę uczciwie przyznać, że Abu Dabab V spadł w rankingu moich kanionów na pozycję drugą. Jaskinię o średnicy metra w które musieliśmy wpływać gęsiego, wewnątrz oburzone ryby, odprowadzające nas wzrokiem, jasne promienie słońca przebijające się przez prześwity skalne, przepięknie. Trzeba było mocno się skupić na pływalności (bardzo nie chciałem kolejnego śladu po podwodnej pokrzywie), w pewnym momencie mega mi się przydała teleskopowa rączka od kamery, bo mogłem ją na maksa rozsunąć, oprzeć o dwie skalne ściany i trzymać się jak drążka, czekając aż korek przede mną się udrożni (jedna dziewczyna się zahaczyła czymś).
Tym razem starałem się oszczędnie traktować zapas powietrza i wstydu nie było. Z rzeczy szczególnych, podczas naszych nurów, pod wodą nasi nowo poznani elblążanie Andrzej i Jola się zaręczyli . Gratulacje! Zachodzimy tylko w głowę skąd na tej pustyni Andrzej znalazł bukiet kwiatów
!
Po powrocie do hotelu poszliśmy z Dorotką jeszcze popływać przy pomoście, ale czułem się trochę niewyraźnie i pływając z maską i rurką przypomniałem sobie wszystko co Maciek mówił o technicznych aspektach rzygania do automatu i zastanawiałem się czy z rurką byłoby tak samo. Koło osiemnastej wróciliśmy do pokoju, rzuciłem płetwy, wpadłem do łazienki, objąłem muszlę i się zaczęło. Żeby sobie zwizualizować co ja tam przeżyłem, proponuję przypomnieć sobie jak wygląda rozpędzanie zamieszek pseudokibiców armatką wodną. Armatka to ja.
Tym razem Dorotka jako dobra żona poszła do apteki po zestaw Antinal plus dziwne zielone tabletki, a ja modliłem się o to żeby mi do jutra przeszło bo mamy mieć nasz kurs advanced open water diver.





