Zaliczyłem Grzesia

#DrogiPamiętniczku, no więc w związku z faktem, że Olga poczuła się lepiej i nie trzeba było już sprawdzać jej czynności życiowych co paręnaście minut, wybraliśmy się dziś w Tatry Zachodnie, które przez jednych są uważane za łatwe i nudne jak flaki z olejem, dla innych za piękne i malownicze. Zdecydowanie zaliczam się do grupy drugiej. To znaczy zgoda, asfaltówka w dolinie może nie jest jakimś plenerem malarskim, ale jak się wlezie trochę wyżej to już można pisać wiersze i śpiewać peany.

Postanowiliśmy przemknąć asfaltówką z zamkniętymi oczami na rowerach, następnie wejść na Grzesia (tak, wiem, hehe, wejść na Grzesia), a potem po grani na Rakoń, a jak starczy pary to i na Wołowiec. Nie doceniłem przeciwnika i wypompowałem się już na rowerze, bo po pierwsze w połowie drogi zorientowałem się, że zgubiłem po drodze czapkę, więc cofnąłem się aż do budki z biletami TPN, czapki nie znalazłem więc wróciłem na szlak i znalazłem ją mniej więcej tam gdzie się zorientowałem, że ją zgubiłem. Trochę żenada. Po drugie ambitnie chciałem wydusić z ud i łydek wszystko co miałem i dojechałem do schroniska pomimo absurdalnie nierównej nawierzchni (jakbym wjeżdżał po schodach) podczas gdy Dorotka – jak później uznałem całkiem rozsądnie – podprowadzała rower na trudniejszych odcinkach.

Po kilku minutach odpoczynku i szarlotce z jagodami miałem już nogi z ołowiu do tego stopnia, że na pierwszych metrach drogi na Grzesia miałem ochotę paść na kolana i ogłosić kapitulację.

Weszliśmy na szczyt z tętnem przedzawałowym (ja) i w świetnym nastroju (Dorotka). Zaliczyliśmy więc Grzesia (hehe), potem było easy i przepięknie na Rakoń, a Wołowiec odpuściliśmy bo tonął w chmurach, których barwa nam nie przypadła do gustu. Zejście z Rakonia to głównie 2 godziny rozważania co zjem jak zejdę, albo czy ten odgłos to miś, bo turystów prawie tu nie ma.
A powrót Chochołowską na rowerze był wisienką na torcie. ❤️

Podsumowując, dzień udany. 3000kcal spalone, 30km łącznie w nogach przez 7,5h. Nice.

Rozgrzewka

#DrogiPamiętniczku nastolatki to są jednak dziwne. Najpierw Olga bardzo chciała jechać z nami w góry, a jak tylko dotarliśmy na miejsce, złapała bez sensu infekcję, która zaatakowała jej zatoki, w efekcie czego pierwszą noc po przyjeździe przespaliśmy z Dorotką 7 godzin. To znaczy ja pięć, a Dorotka dwie a Olga chyba w ogóle, z powodu masakrycznego bólu głowy. Skończyło się tak, że przed 7 rano odwiedziliśmy lokalny szpital i po zaaplikowaniu antybiotyku, Olgi aktywny wypad w góry przerodził się natychmiastowo w leczniczo – rehabilitacyjny. Kiedy ból ustąpił i przyszedł sen, my – jak przystało na wyrodnych rodziców – ruszyliśmy na szlak (no, może nie aż tak wyrodnych, bo trzymaliśmy się bardzo blisko, tak żeby w razie czego szybko wrócić do apartamentu) i nasz rozgrzewkowy wypad w góry podzieliliśmy na dwa etapy. Oczywiście chodziliśmy wbrew sobie, bez przekonania, zamartwiając się co chwila i sprawdzając zdalnie czy nasze dziecko ma jeszcze puls, ale wykręciliśmy 15 km. Mam nadzieję że szybko wróci do zdrowia i formy i któregoś dnia o świcie razem zaatakujemy z moim i dziewczynami ich wymarzone Rysy.

Ludzi jest jednak w cholerę, na najczęściej uczęszczanych szlakach. Nie brakuje januszy, to kąpiących się w strumieniu, to zrywających grzyby, to łażących po szlakach z głośnikiem bluetooth, ale jak zwykle – im wyżej i dalej tym ciszej i spokojniej. Dlatego będziemy wychodzili daleko i wysoko i wybierali absurdalnie wczesne godziny wymarszu, a jako że prowadzę zazwyczaj nocny tryb życia, to mam teraz spory jetlag 😀

W drodze

#DrogiPamiętniczku,

6:20
Rozpakowałem właśnie pachnący jeszcze Chinami nowy komputer na chipsecie M1 Silicon, podłączyłem wszystkie przewody i już słyszałem dźwięk startującego systemu, kiedy to obudziła mnie moja ukochana mówiąc, że Przemysław, wstawaj, góry czekają. Ciemny front burzowy za oknem dobitnie oświadczył jednak, że albo będę pakował auto w strugach deszczu albo góry jednak trochę zaczekają. Szczęśliwie, zgodnie wybraliśmy drugą opcję. 

8:20
Wyruszamy. Spuszczę zasłonę milczenia na to co działo się przez ostatnie 2 godziny. Wyjazdowy rytuał zawsze jest obarczony stresem, lekkimi nerwami czy wszystko się wzięło, zapakowało, zakręciło i zamknęło. Zająłem się pakowaniem auta i jak się po raz kolejny okazało, wybór samochodu z bagażnikiem mieszczącym trzy torby hokejowe był strzałem w dziesiątkę, efekt przyniosły też godziny spędzone na grze w Tetris (ha ha mamo, a mówiłaś że to strata czasu), bo bagażnik zapakowałem tak, że w duchu przyznałem mu certyfikat wodoszczelności IPX7. W międzyczasie zaliczyłem kilka kursów windą, która weszła w tryb „I’m feeling lucky” i woziła mnie, obładowanego torbami po randomowych piętrach zamiast prosto na parter, chyba po to żebym się pożegnał ze wszystkimi sąsiadami. Spotkałem dwóch i obaj zagadnęli banalnym „o, na wczasy?”. Ech, sztuka smalltalku umiera. Patrząc na mnie, realną alternatywą byłoby na przykład sprzedawanie podróbek levisów na leżaku na początku lat 90tych. 

No ale nic, burza minęła, wiatr rozwiał chmury. Wyjeżdżamy w pełnym słońcu. 

Czytaj dalej W drodze

3… 2… 1…

#DrogiPamiętniczku, urlop 2021 zbliża się wielkimi krokami. Znaczy wyjeżdżamy dopiero za dwa dni, ale kobieta mojego życia najwyraźniej nie może się już doczekać, bo wstała dziś o 5:40 i zapakowała nas na wyjazd, tak że kiedy wstaliśmy, był spory problem ze znalezieniem czegoś do ubrania, bo „już jest zapakowane” i „zostaw, to na góry”. Istniało wręcz spore ryzyko, że w granicach wczesnego popołudnia zakręci wodę, gaz i wyłączy korki zmuszając nas do jedzenia przy świeczce (bo czołówki już zapakowane) kolacji, składającej się z konserwy turystycznej prosto z puszki, a potem będziemy śpiewać hity Starego Dobrego Małżeństwa przy akompaniamencie gitary i wyobrażać sobie, że blok naprzeciwko to Giewont.

Czytaj dalej 3… 2… 1…

Sąsiedzi, znowu.

#DrogiPamiętniczku, no jakoś tak nie mam szczęścia do sąsiadów. Większość jest totalnie spoko, ale zdarzają się i czarne owce, o których już pisałem tutaj.

I teraz nie wiem czy to po prostu zbieg okoliczności czy też może raczej siła internetów i czy przypadkiem mój ostatni tekst nie wywołał jakiejś chęci zemsty – wiem tylko, że niedawno znikła mi sprzed drzwi wycieraczka. Na tym etapie nie wierzyłem, że ktoś mnie zwyczajnie nie lubi i w ten sposób daje temu wyraz, toteż zastanawiałem się jaka się za tym kryła historia. Może ktoś od pewnego czasu zazdrościł mi wycieraczki, szukał w sklepach, na allegro i w ogóle wszędzie, ale nie znalazł tak idealnej, oczyszczającej bieżniki butów, a jednocześnie miękkiej i prestiżowo wyglądającej wycieraczki, więc postanowił dopuścić się zagarnięcia mienia. I teraz położył przed swoimi drzwiami i za każdym razem wracając do domu patrzy jak pięknie komponuje się z futryną, podkreśla linię dolnej krawędzi drzwi i uważa, że teraz w jego życiu wszystko jest kompletne. A może uznał, że taka wycieraczka będzie cudownie uzupełniała jego kolekcję wycieraczek. Albo wchodził po schodach, przypomniało mu się, że teściowa ma urodziny a on nie miał pomysłu na prezent i zresztą jest już 22-ga i kwiaciarnie zamknięte i nagle eureka, leży Ona, piękna jak z obrazka.
Idealna.
Nie wiem. Pogodziłem się już z utratą wycieraczki, pewnie komuś była bardziej potrzebna niż mi.

Czytaj dalej Sąsiedzi, znowu.