Dobra, więc ja bym chciał wszystkich przestrzec przed legendarnym (jak mi się do dziś wydawało) tatrzańskim stworzeniem, które lokalsi nazywają świzdagiem. Bestię spotkaliśmy przy schronisku Stara Roztoka (rzut beretem od Wodogrzmotów Mickiewicza), w którym nota bene jest cisza, spokój i obłędnie pyszna szarlotka, ale ja nie o tym. No, ogólnie uważajcie na siebie, licho nie śpi.
Autor: Przemek
Świnica przez Zawrat
#DrogiPamiętniczku, dziś miało być grubo i było grubo. Obraliśmy za cel zdobycie Świnicy przez Zawrat a potem powrót przez Kasprowy Wierch. Wstaliśmy znowu o jakiejś absurdalnej porze, jeszcze ciemno było, złapaliśmy jeden z pierwszych busów do Kuźnic i w efekcie przed siódmą rano byliśmy już na szlaku. Znowu szliśmy do Murowańca przez Boczań, przyznam szczerze, że niewiele pamiętam z tego etapu trasy, gdyż jeszcze spałem, ale ponoć czas mieliśmy dobry. Dalej droga wiodła przez Czarny Staw, gdzie musieliśmy minąć szlak prowadzący przez mordercze schodki na Granaty, które to mijając obrzuciłem pogardliwym spojrzeniem. Schodki znaczy się, nie Granaty, bo do tych drugich żywię pełen szacunek. No i rozpoczęliśmy właściwy etap wyprawy. Zawrat (2159m) jest przełęczą, będącą skrajnym punktem Orlej Perci. Można na niego wejść wersją easy (od Doliny Pięciu Stawów) albo hard, od Czarnego Stawu – to ta nasza.
Zawrat zdobyłem (dzięki mojej kochanej żonie, która będzie to czytać :D) od tej strony już dwukrotnie, ale za każdym razem jest sporo emocji. Na początku jest coś a’la schody, i tu mamy sprzeczne wrażenia – ja skakałem szczęśliwy z kamienia na kamień chwaląc urozmaicony szlak i złorzecząc na schodki na Granaty, którym cały czas nie mogę wybaczyć, że doprowadziły mnie na skraj wytrzymałości fizycznej i psychicznej, z kolei Dorotce jakoś tym razem nogi odmówiły posłuszeństwa i ewidentnie się na tym fragmencie męczyła, jak nie ona.
A potem już robi się fajnie – są ułatwienia w postaci klamer i łańcuchów, ale starałem się przechodzić szlak na czterech łapkach, wspinając się i nie korzystając z żelaza. Sporo nagrywałem, ale 90% materiału wyrzuciłem do kosza, bo za bardzo macham łbem, nie umiem jeszcze nagrywać z głowy. Grunt, że na filmie chyba widać i wysokość i ekspozycję. Pogodę mieliśmy całkiem spoko, chociaż były alerty burzowe na popołudnie (czyli już po naszym powrocie) i zbierały się chmury nad górami, ale jeszcze dość wysoko.
Z Zawratu po krótkim wypoczynku i analizie czy z tego szarego co się zbiera na szczytach to coś będzie czy nie, uznaliśmy, że nie będzie i ruszyliśmy na Świnicę. O, i tam proszę państwa była bajka. Widok cały czas na panoramę Doliny Pięciu Stawów, która jest dla mnie bezdyskusyjnym hitem jeżeli chodzi o walory wizualne. Spora ekspozycja („Shrek, jak w dół patrzę”), praktycznie cały czas to łańcuch, to wspinaczka na czterech łapkach. Jedyny minus to to, że na którymś łańcuchu Dorotka doznała kontuzji stawu biodrowego i zrobiło się przez moment poważnie. Ale to twarda sztuka, powiedziała, że ma jeszcze dwie ręce i nogę i żebym nie histeryzował z wzywaniem śmigła. No i faktycznie rozruszało się po jakimś czasie. W ogóle szlak z Zawratu na Świnicę jest jednokierunkowy, co nie przeszkadzało – jak naliczyliśmy z Olgą – 30 cymbałom pchać się pod prąd, co totalnie stanowi zagrożenie (mijanie się na łańcuchu na pionowej ścianie to po prostu głupota). Anyway 20 m. pod szczytem Świnicy Dorotka z uwagi na biodro odpuściła i poszła w kierunku Kasprowego, a na górę wszedłem już tylko z Olgą.
Widoki piękne, chociaż jeżeli mam być absolutnie szczery to nie widzę różnicy czy Kościelec, czy Świnica, czy Granaty, nie odróżniam jednej zapierającej dech w piersiach panoramy od drugiej. Ale za to czerpię przyjemność z pokonywania przeszkód w trakcie wchodzenia i potem jak zejdę to jestem dumny, że przeżyłem, to chyba też jest spoko.
Wróciliśmy spokojnie przełęczą świnicką do Kasprowego, lekkim spacerkiem, zatrzymując się dwa razy na chillowanie, wygniatając tyłkami trawę parku narodowego i wprawdzie siły na zejście z Kasprowego na nogach jak najbardziej były, to z uwagi na biodro Dorotki, kupiliśmy bilety na kolejkę z Kasprowego do Kuźnic.
Recovery 2
#DrogiPamiętniczku, z kronikarskiego obowiązku podaję, że dziś rzeczywiście mieliśmy dzień na regenerację, o ile regeneracją można nazwać pięciokilometrowy marsz doliną Olczańską i przełęczą pod Nosalem. Mam wrażenie, że są ludzie, dla których to by nosiło znamiona aktywnie spędzonego dnia, po którym dopiero będą się regenerować robiąc nic. Spacer zakończyliśmy w Jaszczurówce, w której podobno są salamandry plamiste ale żadnej nie zauważyłem, wystosuję w tej kwestii do TPN list otwarty, albo napiszę opinię w Google, aż im w pięty pójdzie. Mam wrażenie, że salamandra to tak samo mityczne stworzenie jak świstak, bo nie widziałem jeszcze żadnego chociaż co i rusz ktoś pokazuje „o, świstak, tam, na kamieniu” a tam nie było żadnego świstaka, wiem, bo przechodziłem. Kozice i misie są, to mogę potwierdzić, ale jestem na razie świstakowo – salamandrowym agnostykiem.
Ponadto przeszliśmy dziś po Krupówkach. Rzeczywiście jest tyle ludzi co pokazują media i memy. No i ceny mocno skoczyły od zeszłego roku, przynajmniej w niektórych lokalach. Średnia pizza (i to nie z truflami) za 49 złotych to już rozbój na miarę Lipton Ice Tea 0.5 litra w Murowańcu po 10 zł za sztukę. Niektórym przedsiębiorcom w kwestii ustalania cen za bardzo wszedł etos Janosika, kiedyś tylko placek był po zbójnicku, aktualnie niemal wszystko jest po zbójnicku. Niedługo kelner pod koniec posiłku będzie pytał „przepraszam, czy czują się już Państwo wystarczająco obrabowani, czy może podać deser?”.
Tyle na dziś, przepraszam najmocniej ale idę spać, ponieważ jutro mamy w planie Świnicę przez Zawrat a więc znowu będzie grubo.
Granaty
#DrogiPamiętniczku, dzisiejszą trasę wybrała Olga. Przeszły ją z Dorotką dwa lata temu. Granaty są powszechnie znane jako najłatwiejsza – podkreślam – najłatwiejsza część Orlej Perci. Jako, że mam już zaliczony odcinek od Zawratu do Koziej Przełęczy i było fajnie, uznałem że wciągnę tą trasę nosem. O jakże się myliłem.
Początek to część którą trzeba odbębnić, czyli dostanie się z Kuźnic do Murowańca – schroniska na Hali Gąsienicowej. My wyruszyliśmy do Kuźnic busem, kilka minut, ale zawsze to parę km mniej w nogach.
Jeżeli chodzi o schronisko, tu muszę wyrazić swój sprzeciw wobec komercjalizacji tego obiektu, który po trafieniu w ręce prywatne, zarabia praktycznie na wszystkim, w tym, o zgrozo, na toalecie w schronisku. Bo wiecie, zawsze było tak, że się wchodziło do wc, którego wprawdzie standard dalece odbiegał od zachodniego, a w ramach podziękowania w dobrym tonie było pozostawienie opłaty w stojącej przy drzwiach puszce. Natomiast w tej chwili nie dość, że postawili bramki jak w metrze, automat na monety i płatności zbliżeniowe odblokowujące bramki, to jeszcze przy bramkach stała dziewczyna w mundurze do złudzenia przypominający ten z gwardii jej ekscelencji z Seksmisji, pilnująca żeby za każde siku opłata była pobrana. Zapłaciliśmy, ale niejeden turysta otwarcie manifestował swoje niezadowolenie z nowych zasad wykonując performance na murze oraz w krzakach obok schroniska.
Po obejściu połowy Czarnego Stawu, drogę na Granaty rozpoczynają schodki. Nie, nie schodki. Siedemnaście kręgów piekła w postaci schodków. Ciągną się w nieskończoność pod kątem 45 stopni i nie wiem czy dla wszystkich te schodki są takim problemem, czy tylko dla mnie (bo po wczorajszym recovery day spałem tylko 5 godzin i nie byłem w formie), w każdym razie te schodki to naprawdę horror. Po nich już było fajnie – kilka prostych łańcuchów ale ogólnie szlak mocno wyrzeźbiony, więc przy podejściach zawsze było czego się złapać. I lepiej było to robić, bo szlak opływa w ekspozycje więc jest bardzo ciekawie. Powrót do Kuźnic ledwie pamiętam, bo już w Murowańcu byliśmy wypruci, a stamtąd jeszcze dwie godziny marszu…
Recovery
Dziś mieliśmy recovery day, czyli czysto teoretycznie wypoczynek przed trudniejszą trasą, co w naszym wykonaniu oznacza mniej więcej tyle, że dziś trochę mniej miałem ochotę odebrać sobie życie ze zmęczenia. Sytuację uratowała Olga, która jednak zdecydowała się wyzdrowieć i dołączyła do nas.
Wypoczynek podzieliliśmy na dwa etapy – pierwszy to mordercza (w jedną stronę, a mega przyjemna w drugą) trasa na rowerach jeszcze raz po Chochołowskiej (kamienie, schody, pisałem o tym tutaj) na epicką szarlotkę z jagodami, a potem w drugą stronę. I tu muszę napisać o Oldze, która od paru lat z niezrozumiałych przyczyn była obrażona na rowery, a dziś pojechała w czysto terenowych warunkach w tempie zawodowca MTB. Przysięgam, nie spodziewałem się że najtrudniejszy odcinek można pokonać tak szybko i postawiłem sobie za punkt honoru dotrzymać jej tempa co było niełatwe i w ogóle w kilku miejscach słyszałem już „Anielski orszak niech twą duszę przyjmie”. Po prostu szacun i czapki z głów, bez cienia przesady!
A potem wyskoczyliśmy na spacer Kościeliską do Wąwozu Kraków i Smoczej Jamy, potencjalnie padł jeszcze pomysł, żeby iść do Mylnej, ale schodziło z niej tyle osób, że podejrzewaliśmy, że na wejście czeka tyle samo i ta myśl nas skutecznie zniechęciła. Generalnie niby nie zrobiliśmy nic poważnego jak na góry, ale jednak masa przeżyć w porównaniu do przeciętnego dnia w roku więc mój organizm postanowił zapewne w celach regeneracji wyłączyć wszystkie zbędne procesy myślowe odpowiadające m.in. za orientację w terenie i posługiwanie się gotówką. To pierwsze w sumie nigdy nie było jakimś hitem, ale to drugie przejawiało się konkretnie tym, że w karczmie chciałem zapłacić rachunek 109zł, wyciągnąłem z portfela banknot stuzłotowy, mając chyba wrażenie, że daję dwusetkę, pani przy kasie czeka na resztę, a ja tak samo, tyle że od niej. Krótkie mierzenie się wzrokiem, po którym wywnioskowałem, że pewnie ma problem z wydaniem, więc triumfalnie wręczyłem dyszkę i oznajmiam „to proszę mi wydać 100”. A pani mówi: „ale pan dał 100”. Więc już na tym etapie powinienem zatrybić co się stało i powiedzieć, „a faktycznie, miłego dnia, dziękuję” bo pani miała już swoją kasę. Ale nie dzisiejszy ja. Ja na to „o, sorry, sorry” zabieram jej stówkę i daję dwusetkę i chcę odchodzić :D. Pani już była lekko zdezorientowana moimi skillsami, bo co tu się właśnie wydarzyło, ale szybko uznała, że ma do czynienia z poważną niepełnosprawnością umysłową, więc zatrzymała mnie słowami „Ale to była pana setka”, ja na to, że no moja. Pani już nie miała na mnie siły, wydała mi resztę w postaci dwóch 50-tek i odesłała z Bogiem, pewnie w duchu martwiąc się o mnie jak ja sobie w życiu poradzę. Do mnie dopiero sto metrów później dotarło do mnie, że prawdopodobnie będę legendą dnia i że lokal jest dla mnie spalony, choć mają obłędne pierogi z mięsem.
No i wszyscy już poszli spać bo po udanym recovery day jutro atakujemy Granaty albo Świnicę od strony Zawratu, jedno i drugie grube… Trzymajcie kciuki